W ostatnich dniach nasilają się głosy krytyczne wobec Konfederacji. Padają one głównie ze strony zwolenników Grzegorza Brauna, ale także z innych środowisk definiujących się jako tzw. „antysystem”. Wypowiedzi te są zazwyczaj silnie nacechowane emocjonalnie. Jeśli jednak mielibyśmy wyekstrahować z nich jakąś wspólną myśl ograniczyłaby się ona do równie pojemnego co enigmatycznego stwierdzenia: Konfederacja zdradziła ideę.
Jaką konkretnie ideę? – to już pewnie zależy od punktu siedzenia. Nie ma bowiem czegoś takiego jak jedna, wspólna idea antysystemu, lub nawet konglomerat idei, choćby luźno ze sobą związanych. Jest to raczej szeroki zbiór niełączących się ze sobą przekonań, założeń i koncepcji. Niektórych racjonalnych i intelektualnie przepracowanych, innych zaś całkowicie absurdalnych. Ich jedynym wspólnym mianownikiem jest fakt, iż wszystkie one nie mieszczą się w politycznym mainstreamie. W większość na tyle długo, że czynią z tego faktu cnotę.
Jedyną realną „ideą” przyświecającą Konfederacji w dniu jej powstania, jedynym spoiwem łączącym jej wysoce zróżnicowane i niechętne wobec siebie fragmenty była potrzeba wyrwania się z politycznego śmietnika. Zdobycia poselskich, a jeszcze lepiej euro-poselskich mandatów i państwowych dotacji. Była to idea w wszech miar słuszna. Nie ma nic szlachetnego w biedzie, ani nic wzniosłego w święceniu „moralnych zwycięstw”, zamiast zwycięstw realnych.
Tej idei Konfederacja pozostała zresztą wierna. Przejawem tej wierności jest właśnie konsekwentny marsz do politycznego centrum. Nie wynika to z cynizmu czy ze zdrady (a w każdym razie nie wyłącznie), ale ze zrozumienia metodyki procesu wyborczego w systemie demokracji parlamentarnej. Tutaj zawsze elektorat centrowy ma przewagę ilościową nad elektoratem wyraźnym ideowo. Inna rzecz, że o tym czym jest centrum a czym margines sceny politycznej, nie zdecydowano raz na zawsze. Wraz z przesuwaniem się okna Overtona wczorajszy populista jutro może stać się politykiem głównego nurtu. Dokładnie z takim zjawiskiem mieliśmy do czynienia w ciągu ostatnich pięciu lat w Stanach Zjednoczonych, gdzie po bolesnej klęsce wyborczej Donald Trump umiejętnie generując tematy wiodące w debacie publicznej najpierw zdominował swoją macierzystą partię, później zaś powrócił triumfalnie do Białego Domu.
Wróćmy jednak na nasze, polskie, ale i europejskie podwórko. Ugrupowania ideowe, wyraziste osiągają w długiej perspektywie czasowej rezultaty wyborcze odwrotnie proporcjonalne do programowego oddalenia od centrum dyskursu publicznego. Zatem jeśli odrzucić urokliwe mrzonki o zbrojnym zamachu stanu, jedyną ścieżką do zdobycia władzy jest pozyskanie wyborców centrum. Właśnie z tej przyczyny dzisiejsze Zgromadzenie Narodowe nieszczególnie przypomina wczorajszy Front Narodowy. Choć to bodaj najbardziej widowiskowa ewolucja, przywołać możemy też inne przykłady. Taką drogę wybrała włoska Liga czy niemiecka AFD, a ostatnio polska Konfederacja. Ceną za szansę wyjścia z marginalizacji, a docelowo sprawowania władzy, zatem także szansą na realizację części własnego pierwotnego programu, każdorazowo była tutaj rezygnacja z części postulatów. I każdorazowo wskazane partie decydowały się ją zapłacić.
Paradoksalnie jednak nie jest tak, że w tej bezwzględnej logice demokracji liberalnej nie ma miejsca dla formacji ideowych. Mogą one jednak funkcjonować wyłącznie niesamodzielnie, jako mała część szerokiego bloku politycznego. Siatką zwasalizowanych partyjek lewacko-progresywnych otoczyła się Platforma Obywatelska, która wyewoluowała w Kolację Obywatelską. Zresztą identyczny ruch wykonuje PiS, który od czasu do czasu każe nazywać się Zjednoczoną Prawicą. O ile jednak ci pierwsi tolerują pewna autonomię mniejszych partnerów, o tyle ci drudzy zwyczajnie ich wchłaniają.
Zdawało się, że przedmiotowy mechanizm zrozumiał doskonale Grzegorz Braun. Jeszcze kilka miesięcy temu zgadnięty o swoje plany prezydenckie powiedział: „Mój start to jak skok do pustego basenu na główkę”. Pomimo to zdecydował się na ten krok, co w oczywisty sposób prowadziło do sporu z trzonem Konfederacji i przyspieszyło jej dryf w kierunku centrum. Konfederaci pozbawieni ideowej kotwy „braunistów” najzwyczajniej podlegli procesom właściwym dla obowiązującego u nas systemu politycznego. Akcja wywołała reakcję. Zresztą trudno oprzeć się wrażeniu, że samodzielny start Brauna stał się dla części liderów Konfederacji dogodnym pretekstem do pozbycia się „antysystemowgo balastu”.
Pozostaje pytanie czy Grzegorz Braun wpisał się w scenariusz napisany przez Przemysława Wiplera, czy raczej rozegrał własny scenariusz? Forma prowadzenia kampanii wyborczej w postaci radykalnego happeningu, w oczywisty sposób skupującego wokół kandydata wyłącznie elektorat kontestujący, sugeruje pierwszy z tych scenariuszy. Bowiem w warunkach demokracji parlamentarnej funkcjonalnie ugrupowań politycznych definiujących się jako antysystemowe jest całkowicie pozbawione sensu. Oczyścicie przy przyjęciu apriorycznego założenia, ze ich celem jest zdobicie władzy politycznej. W innych wpadkach może ono okazać się całkowicie racjonalne. To jednak dość ponura konkluzja.
Przemysław Piasta
Przemysław Piasta
Historyk i przedsiębiorca. Prezes Fundacji Narodowej im. Romana Dmowskiego. Autor wielu publikacji popularnych i naukowych.