PolskaPublicystykaŚwiatBieleń: Powrót Realpolitik

Redakcja12 godzin temu
Wspomoz Fundacje

Na naszych oczach odżywa stara teutońska koncepcja Realpolitik. Sięga ona do myśli politycznej dziś już całkowicie zapomnianego Ludwika Augusta von Rochau, który w połowie XIX wieku wyłożył jej zasady. 

Ich istotą było dopasowanie politycznych celów do realnych okoliczności, rezygnacja z przekonań i ideałów na rzecz pewnych konieczności, które dyktuje zmieniający się układ sił między największymi potęgami. W polityce międzynarodowej legalizm, prawo czy moralność mają charakter instrumentalny, liczy się przede wszystkim gra interesów i ich zaspokajanie kosztem wyrachowania, cynizmu i kompromisów ideologicznych.

Rochau niczego nowego nie wymyślił, bo reguły „polityki realnej” znane były już od starożytności, a w XIX wieku jej mistrzami byli Metternich, Castlereagh i Bismarck. XX wiek pokazał choćby w okresie II wojny światowej, że dla pokonania Hitlera Churchill  był gotów zawrzeć pakt „nawet z diabłem”. Okazał się nim Stalin, a podział  na dwa rywalizujące bloki wojskowo-polityczne i zwalczające się ideologie stał się podstawą ładu zimnowojennego.

Złowrogi kontekst Realpolitik zrodził się w bismarckowskich i wilhelmińskich Niemczech, gdy różne „grzechy” w postaci militaryzmu, nacjonalizmu, rasizmu i imperializmu doprowadziły Rzeszę do katastrofy wojennej. Z czasem okazało się, że nowe mocarstwa 20-lecia międzywojennego wcale nie prowadziły mniej destrukcyjnej polityki pod względem poszanowania prawa i instytucji międzynarodowych (III Rzesza, ZSRR). Wzrost potęg totalitarnych wymusił współpracę pozostałych mocarstw na bazie siły, a nie wartości czy ideałów. Inaczej nie doszłoby do zwycięstwa koalicji antyhitlerowskiej.

Po II wojnie światowej zwolennikami Realpolitik w wydaniu amerykańskim byli niewątpliwie dwaj wielcy realiści polityczni – George F. Kennan i Henry Kissinger. Pod wpływem tego ostatniego doszło do niezwykłego przełomu na początku lat siedemdziesiątych ub. wieku. Wraz z Richardem Nixonem, jako doradca ds. bezpieczeństwa narodowego i sekretarz stanu, doprowadził on do zakończenia haniebnej wojny wietnamskiej, ustanowienia oficjalnych stosunków z Chinami, uratowania Izraela poprzez dostawy broni podczas wojny Yom Kippur, a przede wszystkim odprężenia z ZSRR, ograniczenia zbrojeń strategicznych i kontroli zbrojeń. Otworzyło to drogę do konferencji bezpieczeństwa europejskiego (KBWE) i rozwoju współpracy międzyblokowej, której beneficjentami stały się wszystkie państwa europejskie. Kissinger nie był przy tym postacią świetlaną. Znany z cynizmu i braku skrupułów był odpowiedzialny za liczne zbrodnie (Kambodża) czy ofiary zamachów stanu (Chile).

Obserwacje historyczne prowadzą do wniosku, że stosowanie się do reguł Realpolitik wywołuje zawsze liczne kontrowersje. Odnoszą się one do demolowania ładu międzynarodowego, opartego na utrwalonych wartościach i przyzwyczajeniach do w miarę wygodnego życia. Realpolitik dynamizuje scenę międzynarodową, jest „akuszerką” zmian geopolitycznych, które nieraz prowadziły do ukształtowania się podstaw nowego ładu,  niekoniecznie bardziej sprawiedliwego od swojego poprzednika.

Powroty Realpolitik w stosunkach międzynarodowych mają charakter cykliczny. Trudno więc zrozumieć dzisiejszy szok, spowodowany naiwną wiarą ostatnich dziesięcioleci, że  nie powtórzą się nigdy niegodziwe wzory zachowań mocarstw. Nieznajomość historii czy raczej jej interpretacja w duchu romantycznym i utopijnym daje taki oto skutek, że ze wszystkich stron sceny politycznej i medialnej rozlega się szloch, rozczarowanie, wręcz panika i psychologiczna trauma. Wielu polityków straciło polityczną i ideową busolę, a eksperci i doradcy pokazują bezradność, miałkość argumentacji i zwyczajną niekompetencję w analizie stosunków międzynarodowych. A wszystko to jest wynikiem histerycznej reakcji na niespodziewaną i dla wielu wprost niepojętą strategię nagłego przeformatowania stosunków amerykańsko-rosyjskich i transatlantyckich.

Nie wiem, na ile sama administracja amerykańska jest świadoma powrotu do Realpolitik. Słychać oczywiście odwołania do realizmu politycznego, typowego dla anglosaskiej myśli i doktryny politycznej, a także do zdrowego rozsądku, co przypomina założenia pragmatyzmu amerykańskiego. Tak czy siak w USA kręgi władcze, także te związane z deep state, doszły do wniosku, że politykę mocarstwa trzeba dostosować do realiów, a nie odwoływać się do ideologicznych manifestów i wzniosłych deklaracji o wyższości „wolnego świata” nad całą resztą. Próby narzucenia wszystkim wartości Zachodu nie powiodły się. Czas więc na akomodację, dostosowanie do rzeczywistych możliwości.

Wspomniany szok poznawczy wynika z niezrozumienia faktu, że Ameryka pod przywództwem Donalda Trumpa wraca do „starych” narzędzi kreowania praktyki, a także analizy stosunków międzynarodowych (siła i interesy). Nazbierało się bowiem tak dużo błędów związanych z postrzeganiem systemu międzynarodowego w kategoriach pozimnowojennego triumfalizmu i optymizmu, że dłużej nie można było trwać przy błędnych założeniach liberalnej wizji ładu międzynarodowego. System międzynarodowy powraca do wielobiegunowości, co jest rezultatem wzrostu potęgi Chin, odbudowy pozycji mocarstwowej Rosji oraz mocarstw regionalnych tzw. Globalnego Południa. Polityka siły ma swój sens, jeśli przywróci się jej racjonalność, choćby w postaci przeciwważenia mocarstw. Inaczej prowadzi świat do katastrofy, a irracjonalność decyzyjną do działań na własną szkodę.

Rewanż geografii

Od dłuższego czasu w amerykańskiej refleksji intelektualnej pojawiały się ostrzeżenia przed „powrotem historii”, „rewanżem geografii” czy „końcem marzeń” (Robert Kagan, Robert Kaplan). O szansach wdrożenia liberalnych wartości na modłę zachodnią pisano jako o „wielkim złudzeniu” (John J. Mearsheimer), ale odpowiedzią na odważne diagnozy i ostrzeżenia była buta  elit atlantyckich, którym wydawało się, że posiadają monopol na sposób urządzania świata. Najgorsza w skutkach okazała się uniformizacja myślenia. Stąd tak wielki dysonans poznawczy środowisk politycznych i medialnych, gdy okazuje się, że są możliwe inne warianty prowadzenia polityki, odwracania sojuszy i budowania nowych układów sił.

Mimo że Realpolitik była traktowana przez liberałów jako „zło konieczne” minionych czasów, relikt epoki zimnowojennej i dyktatu wielkich potęg, to jednak okazuje się, że w określonych okolicznościach zjawisko to odradza się z niesłychanym impetem. Dzieje się tak obecnie nie tylko ze względu na temperament amerykańskiego prezydenta. Obiektywnie rzecz biorąc, świat znalazł się w dramatycznej sytuacji, gdy największe mocarstwa nie mogą sobie poradzić z narastaniem konfliktów ideologicznych, zagrażających ich interesom i stabilności całego systemu międzynarodowego. Wojna na Ukrainie i zapętlenia wokół niej są tylko symptomem tych procesów.

Tak więc nagromadzenie napięć w ostatniej dekadzie spowodowało radykalny powrót do nieco zapomnianych reguł gry, opartych na przekonaniu, że każdy naród (i jego państwo) musi identyfikować się i działać przede wszystkim zgodnie ze swoimi interesami, zamiast zajmować się prowadzeniem moralnych krucjat na rzecz uszczęśliwiania całej ludzkości.

Ofiarami radykalnej zmiany stają się przede wszystkim państwa niesamodzielne, skazane na wasalne podporządkowanie, zależne od światowej oligarchii i wysłuchujące gorliwie instrukcji swoich protektorów. Gdy zmienia się jednak strategia lidera wielkiego ugrupowania, wszystkie te państwa wpadają w pułapkę zagubienia, ideowej dezorientacji, utraty znaczenia oraz marginalizacji w „porządku dziobania”. Panika nie jest jednak dobrym doradcą. Jedyne, co pozostaje, aby koszty tej zmiany były jak najmniejsze, to pragmatyczna reorientacja polityki.

W Polsce…

część polityków podejmuje próby przywrócenia równowagi między emocjami a zdystansowaniem się wobec nowych wyzwań. Im dłużej bowiem potrwa stan rozkojarzenia, tym mniejsze będą pozory jakiejkolwiek sprawczości w nowym rozdaniu sił. A wybory prezydenckie wygra ten kandydat, który najszybciej zrozumie istotę przetasowań i da temu wyraz w sprytnym komunikowaniu się z wyborcami. Nadarza się bowiem kapitalna okazja, aby zachodzące zmiany geopolityczne poddać wartościowaniu z różnych punktów widzenia właśnie w trakcie debat przedwyborczych. Fałszywa jest więc teza prowadzącego w sondażach kandydata Rafała Trzaskowskiego, że tylko jednomyślność sceny politycznej (w sprawach ukraińskich konserwowanej i szkodliwej od wielu lat) najlepiej  służy polskiej racji stanu.

Tymczasem pożądany jest pluralizm poglądów także w materii zobowiązań międzynarodowych, gdyż  doprowadzi on do odnowy polskiej myśli politycznej i zabezpieczy racjonalność wyborów strategicznych. Debata w kampanii wyborczej, ścieranie się różnych „niepodważalnych” pomysłów i „prawd objawionych” może wzbogacić arsenał argumentacyjny i przewartościować błędne założenia dotychczasowej strategii uległości wobec hegemona amerykańskiego.

Prezydent Trump buduje doktrynę opartą na kontraście wobec wartości amerykańskich liberałów i całej masy nawiedzonych globalistów. Przeciwstawia się relatywizacji wartości, stanowiących o tradycyjnych więziach społecznych i funkcjonalności demokracji. Broni tożsamości narodowej, poszanowania dziedzictwa oraz zdroworozsądkowych reguł gry, opartych na realnym znaczeniu podmiotów, a nie na ich aspiracjach czy życzeniach.  Biorąc odwet na „demokratach”, przywraca rangę języka dyplomatycznego w komunikacji międzynarodowej. Nie kwalifikuje przywódców politycznych, w tym rywali, jako postaci złowrogich i niemoralnych. Opowiada się za przywróceniem szacunku dla stanowisk przywódczych. Nie nazywa Putina ani dyktatorem, ani zbrodniarzem. Dla „internacjonalistycznych” fabryk propagandy i dyfamacji jest to niebywały wstrząs. Tym bardziej, że w jego oczach to Wołodymyr Zełenski nie ma demokratycznej legitymizacji dla sprawowania urzędu prezydenta, co notabene jest prawdą.

Ekipa Trumpa wywraca do góry nogami narrację na temat genezy i przebiegu konfliktu ukraińskiego. Wytykając  władzom w Kijowie błędy w układaniu się z Rosją, obnaża mechanizmy prowokacji i manipulacji, udział zachodnich służb specjalnych oraz podżeganie do wojny w wykonaniu cynicznych i sprzedajnych interesariuszy. Ten niewygodny proces nazwano „zdejmowaniem maski”, co  wywołuje „reytanowskie” gesty rozpaczy z różnych stron. Ma jednak efekt otrzeźwiający. Niejeden bowiem z uczestników euroatlantyckiej „partii wojny” musi zastanowić się nad katastrofalnym bilansem „zysków i strat”, osobistą odpowiedzialnością za błędne decyzje, w tym śmierć setek tysięcy niewinnych żołnierzy i cywilów, zaślepieniem wrogością do Rosji oraz brakiem perspektyw na pokojowe rozwiązania.

„Zdrada” Ameryki

Próbując znaleźć odpowiedź na przewrotne „kaprysy” Trumpa (obdarzanego  epitetami „narcyza” i „showmana”) unijni politycy mimo demonstracyjnej mobilizacji dyplomatycznej obnażają słabość koncepcyjną i brak jakichkolwiek zdolności przeciwważących wobec USA. Już dziś wiadomo, że wspieranie za wszelką cenę wyczerpanej wojną Ukrainy i reżimu kijowskiego „aż do zwycięstwa” jest pozbawione jakiejkolwiek racjonalności. Retoryka bazująca na „zdradzie” Ameryki, czy nowej „zmowie tyranów” świadczy o pogrążeniu elit europejskich w „lunatycznym śnie”. Wkrótce okaże się, że poza amerykańską wizją zakończenia wojny na Ukrainie nikt inny nie ma mocy sprawczych, aby do tego doprowadzić. Wiele wskazuje na to, że coraz więcej państw europejskich zacznie zachowywać się zgodnie z Realpolitik, dołączając do  „rydwanu” imperatora zza „Wielkiej Kałuży”.

Ani wysłanie sił rozjemczych na Ukrainę bez mandatu ONZ, ani rekonfiguracja NATO bez Stanów Zjednoczonych nie mają szans powodzenia. Presja społeczeństw w Niemczech czy we Francji spowoduje, że stronnictwa antyunijne i prorosyjskie będą rosnąć w siłę, a  „brukselska potęga” straci wewnątrzsterowność. Symptomy kryzysu są ewidentne, a irracjonalna wrogość wobec Rosji jest jednym z ostatnich  czynników konsolidujących zblazowanych polityków.

Rewizji dotychczasowych założeń ładu międzynarodowego będą towarzyszyć zmiany mentalne, nawiązujące do skutków „geopolitycznego przewrotu”. Przede wszystkim znikną przejawy chciejstwa i życzeniowości. Trzeba będzie uznać narastające dystanse rozwojowe między Europą a USA czy Chinami. Unia Europejska nie jest skutecznym sojuszem geopolitycznym, ani nie dysponuje potencjałem pozwalającym jej na odgrywanie ról rozstrzygających.  Weryfikacji wymaga teza, że jedynie demokracja na wzór zachodni sprzyja postępowi społecznemu i wzrostowi gospodarczemu. Systemy autorytarne są także skuteczne pod tym względem, co potwierdza przykład chiński. Ludzie w większości państw preferują  bezpieczeństwo, a nie wolność, która ze względu na różnice w dostępie do bogactwa nie daje żadnego wyboru i często pozostaje fikcją.

Obstawanie przy zaklęciach, że takie państwa jak Ukraina są „demokracjami”, prowadzi do relatywizacji wszystkich wartości, które definiują ten ustrój (wolne wybory, praworządność, wolność od korupcji, poszanowanie praw mniejszości i in.). Podobnie jest z kwalifikowaniem państw pokomunistycznych jako części Zachodu. Jeśli przez Zachód rozumie się na sposób rosyjski „kolektyw” w postaci struktur integracyjnych w sferze wojskowo-politycznej (NATO) i gospodarczej (Unia Europejska), to owszem, można mówić o przynależności  państw o różnym rodowodzie do zachodnich instytucji. Jeśli jednak mamy na myśli podziały cywilizacyjno-kulturowe między Zachodem, Wschodem a Południem, to trzeba zachować daleko idącą ostrożność w nazywaniu państw środkowo- i wschodnioeuropejskich zachodnimi. Ukraina nie należy do Zachodu ani pod względem instytucjonalnym, ani cywilizacyjnym, więc takie mrzonki nie służą dobrze nikomu, a przede wszystkim samym Ukraińcom.

Wolta Donalda Trumpa przeciw swoim atlantyckim sojusznikom zapewne nie doprowadzi do dramatycznego „rozwodu” Europy z Ameryką. Wymusi jednak zmianę strategii, w której równie ważne jak gwarancje zbrojne bezpieczeństwa, staną się opłacalne transakcje handlowe, wyrafinowana dyplomacja na wielu azymutach, a także przywrócenie „normalności” w mechanizmach konsultacyjnych mocarstw, na zasadzie ich rzeczywistej rangi, a nie ideologicznego ekskluzywizmu. Postulat przywrócenia Rosji do globalnego zarządzania (choćby w G 7) jest w tym sensie całkiem realny.

Ponieważ Donald Trump sam padł ofiarą agenturalnego myślenia podczas wyborów na pierwszą kadencję, istnieje duże prawdopodobieństwo, że obecna administracja będzie chciała skończyć z rozgrywaniem polityki przez służby specjalne, własne i cudze. Wymyślone pojęcie „wojny kognitywnej” w stosunku do działań dezinformacyjnych ze strony Rosji może przybrać charakter narzędzia demaskującego własne nakłady na taką „wojnę” przeciwko Rosji. Pierwsze decyzje o zawieszeniu aktywności USAID (Agencji Stanów Zjednoczonych ds. Rozwoju Międzynarodowego) potwierdzają te przypuszczenia.

Trzeba być przygotowanym na wiele innych wyzwań, przed jakimi staje  wspólnota międzynarodowa. Po rozczarowaniach spowodowanych hegemonią jednego supermocarstwa w okresie pozimnowojennym nadchodzi era policentryzacji systemu międzynarodowego, co oznacza nowe pretensje władcze w różnych regionach. Na swoją kolej we współdecydowaniu o losach planety czekają państwa Globalnego Południa, asertywne w obronie stanu posiadania i możliwości oddziaływań (np. Indie, Brazylia, Nigeria, Indonezja). USA próbują więc uwolnić się z dotychczasowych, często uciążliwych zobowiązań, aby dokonać nowego podziału wpływów i odpowiedzialności.

Szanse i zagrożenia

Świat znalazł się w fazie wysokiego ryzyka destabilizacji i niepewności jutra. Od administracji amerykańskiej należy zatem oczekiwać zajęcia się wkrótce ustaleniem nowych reguł gry, na przykład dotyczących nieproliferacji broni jądrowej, a także wyhamowania wyścigu zbrojeń. Trump ma świadomość – choć wielu  neguje jego zdolności poznawcze – że  świat imperialnej rywalizacji bardzo szybko może stoczyć się w otchłań globalnego konfliktu. Dlatego oprócz fetyszyzacji interesów własnych prędzej czy później nastąpi dowartościowanie interesów wspólnotowych. Realpolitik może sprzyjać zbudowaniu modus vivendi, dalekiego od moralizatorstwa, ale opartego na logice wspólnego przetrwania.

Z tych powodów ważna będzie inicjatywność i innowacyjność ofert ze strony państw, które dysponują  nie tylko zbrojnymi arsenałami, ale także potencjałem intelektualnym i odwagą w kreowaniu pokojowej wizji przyszłości. Trumpa warto więc namawiać na wspólne debaty, a nawet spory, w wyniku których może zrodzić się nowy kompromis międzymocarstwowy. Unia Europejska tylko wtedy może zaistnieć jako poważny i szanowany uczestnik „wielkiej gry geopolitycznej”, jeśli zaproponuje Trumpowi zawarcie „aktu zgody”  wokół najważniejszych interesów koegzystencjalnych.

Brukselscy notable muszą zrozumieć, że misyjność uczestników stosunków międzynarodowych jest źródłem złowrogich napięć, prowadzących do katastrofy. Czas więc zdezideologizować strategie międzynarodowe państw i odstąpić od krucjat wolnościowych. Koncentracja na interesach, a nie na wartościach może natomiast uruchomić szeroki dialog międzynarodowy (plurilog) na różnych szczeblach struktury systemu międzynarodowego, od stosunków sąsiedzkich, przez subregionalne i regionalne, do poziomu globalnego.

Jest to fantastyczna szansa i okazja, aby ożywić struktury Organizacji Narodów Zjednoczonych, powrócić do jej zreformowania i zacząć uprawiać politykę skuteczności, a nie wiktymizacji. Na naszych oczach wyczerpuje się formuła ładu opartego na utopijnym projektowaniu przyszłości. Czas wrócić do rozwiązywania problemów świata takiego, jaki on jest tu i teraz, a nie takiego, jaki być powinien.

Polska, która wiele razy w historii doznawała różnych upokorzeń, powinna włączyć się w tworzenie nowych reguł gry. Przede wszystkim należy obstawać przy obowiązku poszanowania każdej tożsamości państwa i narodu w stosunkach międzynarodowych. Nikt nie ma prawa, ani USA, ani tym bardziej Unia Europejska, aby legitymizować cudze racje bytu i narzucać innym kryteria oceny ich ustrojów czy sposobów organizacji życia, łącznie z wyborami przywódców. Z pewnością te postulaty będą trudne do spełnienia przy stanie rozchwiania emocjonalnego polskich elit politycznych i intelektualnych. Czas działa jednak na korzyść realizmu politycznego.

Prof. Stanisław Bieleń

Fot. profil White House na platformie „X”

Myśl Polska, nr 9-10 (2-9.03.2025)

Redakcja