PublicystykaŚwiatKto o kim stanowi?

Redakcja1 dzień temu
Wspomoz Fundacje

Osiemdziesiąta rocznica konferencji jałtańskiej oraz ekstrawaganckie propozycje amerykańskiego prezydenta na temat zakończenia konfliktów w Gazie i na Ukrainie skłaniają obserwatorów  do refleksji nad aktualną wartością suwerenności terytorialnej i samostanowienia narodów.

Granice państw znów stają się  funkcją interesów mocarstwowych, można je dowolnie przesuwać według kaprysów megalomańskich przywódców, a bogactwa narodowe, nawet te czekające dopiero na odkrycie, stają się przedmiotem gier i konszachtów geopolitycznych. Spotkanie „wielkiej trójki” w Jałcie w lutym 1945 roku, mimo że obrosło legendą „zdrady” mocarstw zachodnich wobec Polski, miało – mówiąc bez histerii – pozytywne skutki dla położenia podstaw pod nowy, moralnie niesprawiedliwy, ale realnie jedyny możliwy ład międzynarodowy, będący konsekwencją bipolaryzacji stosunków międzynarodowych. W rezultacie zwycięstwa nad faszyzmem wyłoniły się bowiem dwa zwycięskie bieguny, wokół których zaczęła się koncentracja sił im  podporządkowanych. Mimo wrogości ideologicznej strategie wzajemnego odstraszania, oparte na pacie atomowym pozwoliły przetrwać  temu ładowi efektywnie przez blisko pół wieku.

Po każdej ze stron blokowego podziału obowiązywała dyscyplina hegemoniczna. Jest ona jednak przez historyków oceniana w sposób asymetryczny. Mało kto bowiem wypomina  Stanom Zjednoczonym ewidentne ingerowanie w procesy polityczne i konsolidacyjne w Europie Zachodniej, na przykład we Francji, w Niemczech Zachodnich czy Włoszech, natomiast gros krytycznej uwagi skupia się na radzieckiej strefie wpływów, czyli państwach tzw. Europy Wschodniej, gdzie obowiązywał surowy dyktat Moskwy.

O dziwo, państwa wschodnioeuropejskie przeszły przez skuteczny proces powojennej odbudowy materialnej i instytucjonalnej, a po rozpadzie ZSRR udało im się szybko dokonać reorientacji politycznej i dołączyć do struktur zachodnich. I to z całym bogactwem pojałtańskiego inwentarza, zwłaszcza kształtem granic i podziałami ludności. Każdy, kto wzywa do rewizji dziedzictwa Jałty musi więc zdawać sobie sprawę z tego, że grozi to zanegowaniem całego ładu normatywnego, opartego na Karcie Narodów Zjednoczonych. Jeśli runie konstrukcja reguł gry, wypracowanych w wyniku współpracy „wielkiej trójki”, nastanie czas chaosu, ale i ryzyka „nowego rozdania” w kształtowaniu mapy świata.

Jałta i polskie granice

Polacy, którzy kwestionują postanowienia jałtańskie, nie rozumieją tego, że ich postawa grozi podważeniem trwałości własnych granic. Z pozycji beneficjenta Polska mogłaby stać się ofiarą nowego dyktatu, bo przecież w kwestii porządku terytorialnego nigdy nic nie jest przesądzone raz na zawsze. Wystarczy spojrzeć na limologię, czyli wiedzę o granicach państw, aby zrozumieć, że obecny stan rzeczy jest tylko jednym z przejściowych formatów określonego miejsca i czasu.

W ładzie pojałtańskim  nie kwestionowano istnienia poszczególnych narodów i nie negowano ich prawa do samostanowienia. Uznanie suwerenności terytorialnej zapewniło średnim i małym państwom równość prawną, a jednocześnie stanowiło pewną formę ochrony przed otwartą dominacją wielkich mocarstw.

Wprawdzie  taka interpretacja sprowadzała się wyłącznie do gwarancji formalnych niepodległości, ale i tak była ogromnym krokiem naprzód w stosunku do wszystkich ładów międzynarodowych z przeszłości. Często zapomina się, że imperializm epoki kolonialnej oznaczał ogromną niesprawiedliwość dziejową, a cała historia potęg zachodnich opierała się przecież na ekspansji i uzależnianiu słabszych od silniejszych. Na porządku dziennym były ich strefy wpływów, interesów i odpowiedzialności. Tylko naiwni idealiści mogą wierzyć, że te formy hierarchicznych zależności znikną kiedyś z powierzchni Ziemi i że nastanie ład egalitarny, oparty na równości wszystkich uczestników.

Wyznaczanie granic państw zgodnie z wymogami stabilności systemowej oraz ograniczeniami geopolitycznymi należało zawsze do wojennych zwycięzców. Zmiany granic były też konsekwencją dziedziczenia, grabieży czy transakcji kupna-sprzedaży (np. Luizjana, Floryda czy Alaska). Każdą formę przejęcia terytoriów i ludności można było zastąpić kolejnymi regulacjami. Wojny i dyplomacja były podstawowymi instrumentami przywracania i stabilizowania równowagi sił. Wyznaczanie granic bardziej służyło interesom dynastycznym i imperialnym niż narodowym. Dopiero w XIX wieku zaczęła upowszechniać się tzw. zasada narodowości, która dała początek upodmiotowieniu narodów, aspirujących do posiadania własnych państwowości.

Po II wojnie światowej samostanowienie narodowe stało się głównym źródłem legitymizacji suwerennych państw. Ideologicznym spoiwem obu wartości są nacjonalizmy etniczne i obywatelskie, leżące u podstaw przekonania, że najbardziej sprawiedliwy podział terytorialny świata powinien pokrywać się z granicami wspólnot narodowych. Jest to oczywiście założenie idealistyczne, bo w praktyce między doktryną a realiami występują duże rozbieżności. Istnieją tysiące narodów, ale tylko około dwustu suwerennych państw.

Istota systemu międzynarodowego

Współczesne mitologizowanie systemu międzynarodowego, jakoby wszystkie państwa były wobec siebie suwerenne i równe jest ogromnym nieporozumieniem. Apologeci Ameryki przez ostatnie trzy dekady po zakończeniu „zimnej wojny” wmawiali sobie i nam istnienie jakiegoś liberalnego ładu międzynarodowego, gdy w rzeczywistości  nigdy taki ład nie miał miejsca. Stosunkami międzynarodowymi rządzi bowiem nieustannie dialektyka rywalizacji i współpracy, walki i kompromisu. To od dynamiki stosunku sił między największymi potęgami i ugrupowaniami państw zależy stabilność systemowa. Naprzemienność przewag siły bądź nadrzędności prawa powoduje, że różnicują się formy wzajemnych oddziaływań mocarstw oraz ugrupowań państw, ale ich istota pozostaje niezmienna. Trwa bowiem nieustanna walka o wpływy, dominację i prymat (hegemonię) w wymiarach regionalnych i na szczeblu globalnym.

Samostanowienie narodów i suwerenność terytorialna państw w wymiarze realizacyjnym zawsze były i są pochodną politycznej woli tych, od których zależy utrzymanie ładu. Inaczej mówiąc, wszystkie akty samostanowienia w postaci proklamowania niepodległych jednostek geopolitycznych były wyrazem pewnej zgody, jaka zaistniała w danym momencie między największymi potęgami. W wyniku przegranej wojny przez Hitlera i jego sojuszników to właśnie „mocarstwa jałtańskie” otworzyły nową epokę w zakresie doktryny i praktyki samostanowienia. A to, że same współtworzyły nowe jednostki geopolityczne, nawet wbrew woli zainteresowanych, wynikało z ich pozycji zwycięzców.

Przede wszystkim po II wojnie światowej bez woli mocarstw zwycięskich nie dokonałaby się  dekolonizacja, oznaczająca obalenie zasady wyższości rasowej. Był to jeden z najważniejszych procesów suwerenizacyjnych w dziejach, w którym zatriumfowała zasada samostanowienia narodów (ograniczona przez uti possidetis iuris, czyli zachowanie granic pokolonialnych). Jej ideał znalazł wyraz w Deklaracji o przyznaniu niepodległości krajom i narodom kolonialnym (rezolucji Zgromadzenia Ogólnego ONZ z 14 grudnia 1960 roku), a rozszerzenie zasady samostanowienia nastąpiło w Deklaracji zasad prawa międzynarodowego ONZ z 24 października 1970 roku, gdzie zapisano m.in., że „utworzenie suwerennego i niepodległego państwa, stowarzyszenie się lub połączenie z niepodległym państwem, bądź obranie jakiegokolwiek innego statusu politycznego, o którym swobodnie zadecydował naród – to sposoby prawa do samostanowienia przez ten naród”.

Zdając sobie sprawę ze złożoności materii, trzeba wziąć pod uwagę fakt, że wszystkie suwerenne państwa już istniejące traktują jako nadrzędną zasadę integralności terytorialnej. To oznacza kontrę wobec zasady samostanowienia. Obrona terytorialnego status quo zgodnie z pewną logiką bezwładności oznacza bowiem uniemożliwianie realizacji prawa do samostanowienia przez narody skolonizowane i podbite (okupowane). W rzeczywistości mamy do czynienia z nieudawaną hipokryzją państw i ich rządów, jeśli chodzi o realne wsparcie dążeń niepodległościowych konkretnych grup narodowych. Widać to najlepiej na przykładzie fałszywego wsparcia dla Palestyńczyków. Wiele rządów  popiera „dwupaństwową” koncepcję rozwiązania problemu palestyńskiego, ale ulega szantażowi moralnemu ze strony Izraela oraz presji kolejnych administracji Stanów Zjednoczonych, aby nie dopuścić do powstania niepodległej Palestyny.

Trump przewraca stolik?

Samostanowienie narodów, niezależnie od wymiaru normatywnego, stanowi więc we współczesnym systemie międzynarodowym wątpliwy moralny imperatyw, a nie twardą regułę prawa. Propozycje Donalda Trumpa na temat redefiniowania statusu samodzielnych jednostek geopolitycznych oraz terytoriów niesamodzielnych pokazują, że wbrew oczekiwaniom Ameryka dąży do zdemontowania dotychczasowych instytucji, których źródła sięgają współpracy mocarstw z czasów  II wojny światowej. Widać także wyraźnie, że przyszłość ONZ jest zagrożona, a wiele państw za przykładem USA demonstruje wobec niej lekceważenie.

W sprawie samostanowienia paradoks polega na tym, że już od dłuższego czasu rozmaite organizacje narodowowyzwoleńcze i niepodległościowe, a tym bardziej ruchy separatystyczne są uznawane za terrorystyczne. Sięgają one bowiem do stosowania siły przeciw swoim opresorom. Tymczasem prawo międzynarodowe dopuszcza użycie siły przez narody uciemiężone, poddane zależności kolonialnej, okupacji lub dyskryminacji rasowej, a wojny narodowowyzwoleńcze nie bez powodu przypominają „wojny sprawiedliwe” z odległej przeszłości, gdy świat chrześcijański zmagał się z „poganami i heretykami”.

Z enuncjacji amerykańskiego prezydenta wynika jednak, że USA nie zamierzają respektować prawa do samostanowienia narodów w dochodzeniu do własnej państwowości. Chodzi bardziej o tworzenie nowych form  afiliacji jednostek już istniejących – stowarzyszeniowych czy kondominialnych. W każdym jednak przypadku (od symbolicznej Grenlandii poczynając) projektowana afiliacja wymagałaby wyrażenia woli większości (zapewne kwalifikowanej) mieszkańców danego obszaru.

Przypadki utworzenia niepodległego Kosowa w 2008 roku przy udziale mocarstw zachodnich oraz aneksji Krymu przez Rosję w 2014 roku można zakwalifikować jako rezultaty trwającej od dłuższego czasu irredenty, czyli dążeń miejscowej ludności do oderwania od dotychczasowego państwa i związania się z państwem macierzystym (odpowiednio z Albanią i z Rosją). Podobnego uzasadnienia nie można było niestety zastosować wobec separatystycznych „republik” w Donbasie, co przy wszystkich innych uwarunkowaniach spowodowało wybuch tragicznej wojny rosyjsko-ukraińskiej.

Na tych przykładach widać wyraźnie, że państwa o wiele ostrzej reagują na pogwałcenie czyjejś suwerenności i integralności terytorialnej przez agresora niż w obronie prawa do samostanowienia. Przypadki Kosowa i Krymu pokazują, że niezależnie od oburzenia, wspólnota międzynarodowa jest gotowa zaakceptować wymuszone zmiany terytorialne, zbieżne z interesami ludności na spornych obszarach. Natomiast gdy w grę wchodzi przejmowanie aktywów terytorialnych na drodze zbrojnego zawładnięcia, reakcja zbiorowa jest o wiele bardziej zdecydowana.

Suwerenność państwa jest jego atrybutem i stanowi podstawę konstytutywnej normy formalnoprawnej równości państw. Oparcie terytorialne suwerenności jest gwarancją istnienia państwa. Bez terytorium państwo pozostaje fikcją. Samostanowienie narodowe bazuje natomiast na moralnym postulacie sprawiedliwości. Jest podstawą normy preskryptywnej (tzn. wskazującej na działania pożądane i akceptowane przez większość), która zaleca oparcie podziału terytorialnego na uzasadnionych roszczeniach przynależności narodowej. Problem jednak w tym, że ocena zasadności owych roszczeń spoczywa najczęściej w gestii wielkich potęg, które kierując się egoistycznymi interesami, niekoniecznie popierają słuszne dążenia do utworzenia nowych państw czy tendencje odśrodkowe w państwach już istniejących.

Suwerenność terytorialna ma charakter konserwujący zastane status quo, choć procesy narastających współzależności, internacjonalizacji i integracji nadają jej w wielu przypadkach wartość iluzoryczną. Tymczasem samostanowienie narodów ma znaczenie dynamizujące, gdyż ciągle niesie niespodzianki pojawienia się nowych jednostek geopolitycznych i konieczność reakcji na nie. W tym kontekście szczególnie niebezpieczne są nieprzemyślane projekty zmian status quo w odniesieniu do Strefy Gazy. Absurdalny pomysł Donalda Trumpa o przejęciu tego terytorium i uczynienia z niego „riwiery Bliskiego Wschodu” za cenę czystek etnicznych i masowych przesiedleń ludności oznaczałby podważenie moralnej i prawnej koncepcji, że dane terytorium należy do określonego narodu. Runęłaby cała konstrukcja w miarę logicznego, ukształtowanego w ciągu kilku stuleci porządku powestfalskiego.

Jakiekolwiek decydowanie o losach innych narodów bez pytania ich o zdanie oznacza przede wszystkim podważanie podstawowych zasad prawa międzynarodowego. Dlatego dezynwoltura Donalda Trumpa wyrażająca się w pomyśle przejęcia przez USA Strefy Gazy świadczy nie tylko o instrumentalnym traktowaniu prawa Palestyńczyków do samostanowienia, ale jest także wyrazem pogardy dla całego dorobku prawnego i politycznego  w dziedzinie pokojowego współistnienia. Jest wyrazem darwinizmu geopolitycznego, który przypomina poglądy XIX-wiecznych geopolityków niemieckich z Friedrichem Ratzelem na czele.

Przypadek Ukrainy

W kontekście  deklaracji Trumpa jeszcze większy niepokój pojawia się w odniesieniu do planu pokojowego dla Ukrainy. Nie wiadomo bowiem, czy z równym lekceważeniem potraktuje on prawo do samostanowienia ludności na zajętych przez Rosję terytoriach. Jeśli uzna prawa Rosji do aneksji części wschodniej Ukrainy, to znaczy, że przyzwoli na dokonywanie zmian terytorialnych na drodze wojny. Będzie to powrót do praktyk dawno zarzuconych i moralnie potępionych. Jeśli wszak opowie się za odzyskaniem przez Ukrainę obszarów utraconych podczas wojny, to znaczy, że stanie w obronie suwerenności i integralności terytorialnej Ukrainy, ale w kolizji z prawem do samostanowienia narodowego ludności rosyjskojęzycznej, dążącej do połączenia  z Rosją na wzór Krymu.

Wszystkie te niewiadome są niczym wobec radykalnej zmiany całej filozofii geopolityki. Trump bowiem ze swoimi akolitami  otwiera drogę do powrotu polityki siły (power politics), nawiązującej bezpośrednio do regulowania stosunków społecznych na zasadzie „kto kogo?” Władca Imperium Americanum stawia siebie ponad wszystkimi podmiotami decyzyjnymi, ignoruje interesy innych uczestników stosunków międzynarodowych, mniemając, że wszystko na świecie można kupić i sprzedać, podbić czy zawojować. A przecież USA, a tym bardziej sam Trump nie mają prawa dysponować swobodnie cudzą własnością ani narzucać innym bez ich woli swoje absurdalne projekty zmian w podstawach ładu międzynarodowego.

W sprawie pokoju na Ukrainie wymagany jest kompromis z uwzględnieniem interesów nie tylko samej Ukrainy, ale przede wszystkim Rosji. Tym bardziej, że w wojnie rosyjsko-ukraińskiej nie ma i nie będzie jednoznacznego zwycięzcy. Oprócz suwerenności terytorialnej i samostanowienia narodowego kwestią rozstrzygającą będzie więc uznanie niepodzielności bezpieczeństwa obu stron konfliktu. Oznacza to, że żadna z wojujących stron po zakończeniu działań zbrojnych nie może się czuć zagrożona ich wznowieniem przez swojego przeciwnika.

Póki co, amerykański prezydent stawia na  komercyjny  dyktat wobec Ukrainy. Gwarancje bezpieczeństwa udzielone temu państwu musiałyby być sowicie opłacone, aby były skuteczne.  Tymczasem ukraiński prezydent  nie ma obecnie takiego umocowania swojej władzy, aby na długie lata poddać państwo ukraińskie skutecznej protekcji amerykańskiej. Gotowość oddania w ręce Amerykanów olbrzymich zasobów naturalnych Ukrainy (także tych, które pozostają pod kontrolą rosyjską) świadczy o tym, że obecne władze ukraińskie w sposób bezprecedensowy szafują suwerennością terytorialną, co nie ma legitymacji w postaci woli zbiorowej. Takie decyzje wymagają zawsze przyzwolenia wyrażonego w głosowaniach powszechnych.

W świetle szalonych pomysłów amerykańskiej dyplomacji trzeba więc zdecydowanie bronić stanowiska wyrażonego w prawie międzynarodowym, że suwerenność terytorialna jest ściśle powiązana z moralnym prawem narodów do decydowania o własnym losie. Skończyły się czasy, kiedy władcy mogli sprzedawać zasoby terytorialne na zasadzie transakcji nieruchomości.

W projektach Donalda Trumpa tkwi zatem niebezpieczna pułapka zastawiona na ukraińskiego prezydenta. Jeśli ulegnie on presji amerykańskiej, może spotkać się z odmową swojego społeczeństwa zatwierdzenia w przyszłości szykowanych transakcji. Należy bowiem mieć nadzieję, że  cyniczne rozgrywanie przez Trumpa adresatów jego rewizjonistycznych pretensji prędzej czy później skończy się porażką na rzecz powrotu do uznanych powszechnie reguł gry.

Prof. Stanisław Bieleń

Myśl Polska, nr 7-8 (16-23.02.2024)

Redakcja