PublicystykaŚwiatCzy koniec „misyjnego internacjonalizmu”?

Redakcja1 miesiąc temu
Wspomoz Fundacje

Dzisiejsza  Ameryka staje przed zadaniem tak głębokiego przewartościowania swojej roli w świecie, jakiego nie dokonano od czasów II wojny światowej. Walka wyborcza nie toczy się wyłącznie o  wygraną tego czy innego kandydata na prezydenta. 

Idzie o coś więcej. Czy Ameryka w dotychczasowym kształcie przetrwa jako największe mocarstwo i czy taka Ameryka doprowadzi świat do katastrofy?  Fanatyczni obrońcy „liberalnego szaleństwa” uszczęśliwiania innych narodów i państw przez Stany Zjednoczone, których nad Wisłą nie brakuje, są przekonani, że misją Ameryki jest „wieczyste” odgrywanie przywódczych ról międzynarodowych. Nie widzą jednak negatywnych skutków wewnętrznego pęknięcia w establishmencie amerykańskim, który przez to nie może uzgodnić swoich prawdziwych i spójnych interesów. Filoamerykańscy politycy i komentatorzy nie chcą dostrzec negatywnych skutków hegemonii amerykańskiej, poczucia wyższości i aroganckiego globalistycznego posłannictwa, a także napływu prymitywnej kultury masowej oraz wzorców zachowań, szkodliwych dla narodowych tożsamości.

Problem ten nie wybrzmiał wystarczająco w kończącej się kampanii prezydenckiej w USA, ale na świecie coraz więcej obserwatorów zauważa, że narastające podziały w społeczeństwie amerykańskim na tle zakresu i charakteru zaangażowania za granicą mogą określić charakter następnej prezydentury. Nawet gdyby wybory wygrała Kamala Harris, to przed nią także stanie konieczność udzielenia odpowiedzi na pytanie, czy dotychczasowa „internacjonalistyczna strategia” jest do utrzymania na dłuższą metę. W przypadku Donalda Trumpa sprawa wydaje się bardziej oczywista, gdyż mimo rozmaitych niespójności w jego wypowiedziach, opowiada się on jednak za zerwaniem z „misyjnym internacjonalizmem” na rzecz uzdrawiania od wewnątrz samej Ameryki.

Odchodząca Ameryka?

W Polsce mało kto podejmuje problem powrotu USA do izolacjonizmu, w obawie przed pozostawieniem Europy na pastwę losu, a jeszcze gorzej, na pastwę Rosji i Chin. Jednakże w Stanach Zjednoczonych ta tematyka powraca nie tylko w debacie politycznej, ale także w solidnych analizach. Dowodem na to jest opublikowana książka znakomitego badacza amerykańskiej polityki zagranicznej Charlesa A. Kupchana pt. „Izolacjonizm. Jak w swojej historii Ameryka odgradzała się od świata”, Warszawa 2024. Dla wielu apologetów Ameryki powinna stać się obowiązkową lekturą, aby choć trochę  ostudzili swoje „gorące głowy” w promowaniu jej hegemonii.

W ciągu ponad dwustuletniej historii politycznej USA, o czym  nie wie większość ludzi na świecie, Stany Zjednoczone dłużej pozostawały z dala od wielu  problemów międzynarodowych niż się w nie angażowały. Od początku państwowości w XVIII wieku aż po wojnę z Hiszpanią z 1898 roku unikały  ekspansji terytorialnej poza granicami Ameryki Północnej. Same bowiem pozostawały w otoczeniu nieprzyjaznych mocarstw i nie były zdolne do ich pokonania. Rosnącą potęgę ekonomiczną w XIX wieku wykorzystywały do wewnętrznej konsolidacji, stosując dyplomację i siłę do poszerzania zdobyczy terytorialnych (deklarowanie odpowiedzialności za zachodnią hemisferę, ekspansja w stronę Pacyfiku, wojna z Meksykiem 1846-1848 i aneksja jego ziem, odkupienie od Rosji Alaski w 1867 roku). Bezpieczeństwo amerykańskiej „reduty” miało być oparte na „naturalnych granicach”, dystansie geograficznym, unilateralizmie i izolacji poprzez nieangażowanie się (czyli deklaratywną neutralność) w sprawy zagranicy.

Wydawałoby się, że dystanse geograficzne nie odgrywają już takiej roli w gwarantowaniu dobrobytu i bezpieczeństwa, jak było to w XIX wieku. Tymczasem w Stanach Zjednoczonych w części elit rządzących utrzymuje się silne przekonanie, że ich „odporność” jest funkcją odległości od Europy, Azji, Bliskiego Wschodu czy Afryki. To właśnie godne pozazdroszczenia położenie z dala od dawnych i współczesnych rywali rodzi co jakiś czas naturalne pokusy do rezygnacji, odwrotu czy wycofania się z sojuszniczych zobowiązań.

W XIX wieku zbudowano ideologiczne podstawy potęgi imperialnej. Wyrażało się to w koncepcji „objawionego przeznaczenia”, mesjanistycznego zobowiązania do promowania ideałów demokracji amerykańskiej. USA miały być „światłem przewodnim” wolności, a swoją wyjątkowość oparły na micie unikania trwałych zobowiązań geopolitycznych. Kwitł natomiast handel z wszystkimi możliwymi stronami świata, z wykorzystaniem protekcjonizmu oraz odwoływaniem się do kontynentalizmu (ochrony własnego terytorium i kształtującej się strefy wpływów).

Dopiero na fali krytyki internacjonalistycznego wzmożenia pod koniec XIX wieku i w latach I wojny światowej tę dość skomplikowaną  strategię nazwano izolacjonizmem, choć był to raczej selektywny aktywizm, tzn. angażowanie się tylko tam i w takim zakresie, gdzie i w jakim to było korzystne dla USA. Gdy Ameryka nie była jeszcze potęgą, to ważniejszą dla niej strategią było – zgodnie z dyrektywą George’a Washingtona z mowy pożegnalnej (Farewell Address) z 1796 roku – „niewplątywanie się” w zawiłości trwałych sojuszy i zobowiązań.

Wracając jeszcze do historii, warto pamiętać, że kierowanie się ku izolacjonizmowi wynikało często ze słabości wewnętrznej, albo kataklizmów, do których należała w XIX wieku tragiczna wojna domowa (secesyjna), a w pierwszych dekadach XX wieku wielki kryzys lat 20. i 30. Póki Ameryka przoduje pośród wielkich potęg pod względem wzrostu gospodarczego i możliwości uruchamiania swoich zasobów, póty utrzymuje swoją pozycję hegemonicznego mocarstwa. Kto wie, czy w przeciwnym razie nie zacznie się skrywać za barierami ochronnymi?

Udział Stanów Zjednoczonych w dwu wojnach światowych nie przesądzał o obejmowaniu aliantów trwałymi gwarancjami bezpieczeństwa. Po napaści Hitlera na Polskę Amerykanie wcale nie kwapili się z przystąpieniem do działań przeciwko państwom Osi. Dopiero japoński atak w końcu 1941 roku na Pearl Harbor przesądził o zmianie strategii, a zwycięstwo w wojnie uruchomiło pokłady globalnego zaangażowania aż do czasów współczesnych. To wtedy zaczęła się epoka „aktywnego internacjonalizmu”. Ciekawe, że ze względu na niewłaściwe skojarzenia z innym internacjonalizmem (w wydaniu proletariackim i socjalistycznym) w literaturze polskiej, poświęconej polityce zagranicznej USA unika się jak ognia tego określenia. Nie usłyszymy takich określeń także w komentarzach medialnych.

Przez ostatnie 80 lat USA stworzyły globalną sieć międzynarodowych instytucji finansowych, gospodarczych i politycznych, ustanowiły łańcuchy baz i sojuszy wojskowych, które pozwalały im realizować swoje strategiczne interesy praktycznie we wszystkich miejscach na Ziemi. Warto powtórzyć, że to „głębokie” zaangażowanie w sprawy innych regionów świata na tle całej historii USA jawi się jako wyjątek, a nie trwała prawidłowość.

Wbrew powszechnej mitologizacji, pokusa angażowania się na arenie międzynarodowej nigdy nie była wynikiem amerykańskiego moralizmu czy altruizmu. Są to bezwzględne motywy tkwiące w mechanizmach kapitalistycznej pogoni za zyskiem, w żądzy kontroli i egoistycznej eksploatacji innych. Chodzi przede wszystkim o interesy wielkich potentatów gospodarczych i wojskowych, którzy czerpią gigantyczne bogactwa z uzależniania innych państw i przejmowania nieraz w sposób zawoalowany ich zasobów. Polityka państwa jedynie legitymizuje te interesy, stając się z czasem posłusznym i skutecznym narzędziem w ręku finansjery, soldateski i służb specjalnych. Temu służą też rozmaite ekspedycje wojenne oraz bezpośrednie i pośrednie angażowanie się w konflikty, aby  walczyć z konkurencją i zarządzać stosunkami międzynarodowymi poprzez destabilizację i osłabianie oponentów, najczęściej wyznaczanych w sposób arbitralny.

Odwrót od imperializmu?

Ostatnio źródłem nadziei na  ograniczenie amerykańskiego zaangażowania w świecie jest przede wszystkim konieczność racjonalnego redukowania zobowiązań ze względu na coraz większe potrzeby wewnętrzne, zwłaszcza na tle utraty konkurencyjności, degradacji infrastruktury materialnej i zaniedbań socjalnych. Z tych powodów jeszcze niejeden prezydent poza Ronaldem Reaganem i Donaldem Trumpem będzie wracał do hasła „America First” („Po pierwsze Ameryka”) oraz „MAGA” (Make America Great Again! – „Uczyńmy Amerykę znów wielką!”). Dzieje się to często w celu odwrócenia uwagi od  klęsk i katastrof za granicą, jak było w przypadku nagłej ewakuacji sił amerykańskich z Afganistanu, wypalenia się sprawczości na Bliskim Wschodzie, a także dla pobudzenia wspomnień o „złotym wieku”, które powracają jako nieodłączna przeszłość, ale być może i preludium „nowej” amerykańskiej strategii.

Innym powodem rewizji zaangażowania zewnętrznego Ameryki może być narastający konflikt między demokratami (internacjonalistami) a republikanami (izolacjonistami) na tle doktryny globalnego zaangażowania. Od trzydziestu lat obserwujemy w Stanach Zjednoczonych  degradację ponadpartyjnej zgody (z przerwą na „wojny z terroryzmem” w Afganistanie i w Iraku), która przez długie lata legitymizowała hegemoniczne aspiracje tego supermocarstwa. Społeczeństwo amerykańskie, a ściślej część jego elit, obawia się, że  ciągłe inwestowanie w „światową politykę” odbije się na ich bezpieczeństwie i dobrobycie. Widać coraz wyraźniej, że Amerykanie są zmęczeni preferowaniem  interesów innych państw i narodów swoim kosztem.

Stąd  trwają poszukiwania „złotego środka” między aktywizmem a zdystansowaniem, między internacjonalistycznym entuzjazmem a roztropną powściągliwością. Mimo bogatej historii odwracania się Stanów Zjednoczonych od problemów w innych rejonach świata – najbardziej pamiętny epizod dotyczył odrzucenia przez Senat USA w latach 1919-1920 uczestnictwa w Lidze Narodów i abdykacji z odpowiedzialności za Europę w okresie międzywojennym – w aktualnych uwarunkowaniach systemu międzynarodowego rozważanie prawdopodobieństwa powrotu do znanego z historii izolacjonizmu, a nawet tylko selektywnego zaangażowania nie może być  oderwane od  realiów hic et nunc.

Te wskazują przede wszystkim na ogromne współzależności w skali globalnej, zarówno w sferze gospodarczej, jak społecznej i technologicznej. Fenomenem systemu międzynarodowego jest występowanie – wbrew rozmaitym sceptykom – „globalnej wspólnoty interesów”, czy to w walce z pandemiami, katastrofami ekologicznymi i klimatycznymi, proliferacją broni masowej zagłady czy cyberprzestępczością. Istnienie krnąbrnych reżimów politycznych czy też państw dysfunkcyjnych, będących na granicy upadku czy wręcz upadłych, także skłania ku zaangażowaniu, a nie izolacji.

Mimo rozmaitych ambiwalencji jest dla wielu oczywiste, że Stany Zjednoczone zawdzięczają ogromne bogactwo swojemu internacjonalizmowi, który często jest jedynie przykrywką dla „republikańskiego imperializmu”. Nie sposób więc nie dostrzegać zysków, jakie Ameryka czerpie – bez przelewu krwi własnych żołnierzy – z prowadzonych wojen, zwłaszcza na Bliskim Wschodzie i na Ukrainie. Powstrzymywanie rywali w skali globalnej i regionalnej jest sednem globalnej strategii amerykańskiej od czasów powojennych. Nic w tej sprawie się nie zmieniło po zakończeniu „zimnej wojny”. Obecnie powstrzymywanie zostało wzbogacone o rozmaite środki, wykraczające daleko poza arsenał militarny. Tak więc wspieranie lokalnych konfliktów idzie w parze  z rozbudowaną polityką sankcji wobec „nominowanych” wrogów, wieloformatową dywersją i dyfamacją, drastycznym zrywaniem więzi gospodarczych i dyplomatycznych.

Przegrana Europa

Ofiarą strategii powstrzymywania Rosji i Chin przez USA padła przede wszystkim Europa. Unia Europejska straciła swoją decyzyjność co do „wschodnich partnerstw”. Jej najważniejsi członkowie, jak Niemcy i Francja (nie mówiąc o mniejszych i słabszych państwach), stali się wasalami Waszyngtonu, a wyparcie Rosji z europejskiego rynku surowców energetycznych za cenę zwielokrotnienia ich kosztów, jest świadectwem niezwykłego cynizmu elit amerykańskich wobec własnych sojuszników.

Gdyby w USA doszło do wewnętrznego załamania, czy to w postaci katastrofy gospodarczej czy buntów społecznych, izolacjonistyczny odruch nie byłby z pewnością jedynym rozwiązaniem. Już kilka dekad temu jeden z seniorów radykalnej amerykańskiej myśli politycznej Noam Chomsky przestrzegał, że w sytuacji groźby utraty swojej pozycji i stanu imperialnego posiadania Amerykanie postawią na totalną konfrontację z „całym światem”, przez co doprowadzą do globalnej zagłady (Noam Chomsky, „Hegemonia albo przetrwanie. Amerykańskie dążenie do globalnej dominacji”, Warszawa 2005). Można oczywiście negować tego rodzaju pesymistyczne spekulacje i „gdybania”, ale ludzi myślących taka możliwość obrotu sytuacji nie zwalnia z analitycznej diagnozy i formułowania predyktywnych ostrzeżeń.

Znakiem rozpoznawczym współczesnej Ameryki stała się nie tylko niespójność strategiczna co do globalnego zaangażowania, ale także narastające podziały i sprzeczności, które czynią to mocarstwo nieprzewidywalnym. Duża w tym zasługa liderów politycznych, którzy zamiast jednoczyć, skutecznie dzielą i konfliktują społeczeństwo amerykańskie. Paradoks polega także na tym, że to największe imigracyjne państwo, przez stulecia otwarte na przybyszów, stało się miejscem nasilania kontroli imigracji, uszczelniania granic, wykluczeń i dystansów wobec obcych. Nieufność przeradza się w ksenofobię, a stygmatyzowanie oponentów przekształca się w krucjaty ideologiczne i ekspedycje karne bądź wojny za pośrednictwem innych.

Kres globalnego mocarstwa

Wydaje się, że Stany Zjednoczone wyczerpały swoje możliwości osiągania celów hegemonicznych w układzie globalnym. Od kilku dekad postępuje wzrost potęgi azjatyckiego hegemona, czyli Chin. Wraz z tym będzie postępować reorientacja strategiczna wielu państw Azji i Pacyfiku, gdyż USA nie będą w stanie wywiązywać się ze swoich zobowiązań, zwłaszcza jeśli chodzi o gwarancje bezpieczeństwa. Już obecnie widać na przykładzie  konfliktu bliskowschodniego, że USA nie do końca kontrolują sytuację. Nawet najważniejszy izraelski sojusznik wyraźnie wymyka się spod kontroli, a tradycyjny partner wśród Arabów – Saudowie – szuka innych strategicznych opcji, kierując się w stronę Chin. Zachowując w pamięci traumę afgańską, Amerykanie są mniej skłonni do narażania swoich żołnierzy na ryzyko okaleczeń i śmierci, a niedawne konflikty z udziałem USA – choćby w Iraku, Libii  i Syrii – pozostawiły przecież po sobie niestabilność i cierpienia milionów ludzi.

Hasłom izolacjonistycznym towarzyszy rozczarowanie co do osiąganych przez Amerykę celów w zglobalizowanym świecie, przy niewspółmiernie wysokich nakładach i poświęceniach. Porażką skończyły się wysiłki na rzecz rozkrzewienia demokracji na obszarach zupełnie do tego nieprzygotowanych albo odmiennych pod względem cywilizacyjnym i kulturowym. Elity amerykańskie, zaangażowane w wojnę na Ukrainie doznają obecnie swoistego „przebudzenia”, że mają do czynienia z państwem, które ciągle żąda nieograniczonej pomocy i wsparcia, ale samo nie wykazuje inicjatywy koncyliacyjnej i woli kompromisu, bazuje na skorumpowanych strukturach, oligarchizacji i groźnym nacjonalizmie.

Donald Trump reprezentuje pewien rodzaj tych niezbyt popularnych „odkryć” i choć zapewne nie był i nie będzie konsekwentny w swoim postępowaniu, to już udało mu się osiągnąć pewien cel. Same bowiem groźby redukcji amerykańskiego zaangażowania w obronę Europy, i szerzej Zachodu, rodzą na naszych oczach pożądane dla Ameryki następstwa: większą gotowość do  subordynacji sojuszników, ogłupienie elit, zwiększanie nakładów na obronę pośród państw zwasalizowanych, wzrost ich wojowniczości i mobilizacji środków.

Zarówno republikanie, jak i demokraci  dochodzą coraz częściej do wniosku, że  uniwersalizacja ustrojowa planety jest w przewidywalnej perspektywie nieosiągalna. Pora więc zejść z obłoków na ziemię i zająć się sanacją własnego podwórka, na którym jest wiele spraw do naprawienia. Okazało się, że dla licznych społeczeństw na świecie ciągle są atrakcyjne, albo przynajmniej wystarczająco bezpieczne różne warianty autorytaryzmu. Wiele narodów, mimo amerykańskich krucjat, ciągle traktuje demokrację jako rodzaj „dekoracji politycznej”, a nie jako „kompas”, który miałby sprzyjać „westernizacji” czyli „upodobnieniu się” do Ameryki. Regres w szerzeniu liberalnych wartości i zachodnich wzorów ustrojowych nakazuje zastanowić się nad skutkami niepohamowanych ambicji internacjonalistycznych imperialistów.

Czas Trumpa

Dlatego w oczach wielu amerykańskich odbiorców Donald Trump, mimo że jest najstarszym kandydatem na prezydenta USA w historii, niesie nadzieję na rewizję hegemonicznego ekspansjonizmu poprzez krucjaty ideologiczne. „Wielka Ameryka” znów może stać się  przykładem do naśladowania przez wszystkich, jednakże nie przez siłę i ogromne koszty, lecz atrakcyjność i moc przyciągania.

Wydaje się, że ekscentryczny republikański kandydat na prezydenta przekonał do siebie więcej obywateli USA w porównaniu do swojej demokratycznej i mniej barwnej kontrkandydatki, zgodnie zresztą z ideą „ojców założycieli”, iż każde nadmierne zaangażowanie w sprawy zagraniczne odbywa się kosztem wolności i dobrobytu wewnętrznego. Potęga na użytek zewnętrzny czy to w postaci ogromnej armii, czy  biurokracji odpowiedzialnej za rywalizację międzymocarstwową, zawsze negatywnie odbija się na poziomie opodatkowania obywateli, wzroście kosztów utrzymania, rozroście władzy federalnej kosztem stanów, ograniczaniu swobód choćby poprzez inwigilację czy szeroko rozumianą prewencję.

W istocie powtórzenie sukcesu Trumpa z 2016 roku – jeśli na przeszkodzie nie staną całkowicie nieprzewidywalne zdarzenia – może nastąpić w wyniku ciągłego przypominania, jak negatywne są bezpośrednie następstwa globalnego zaangażowania Ameryki dla jej obywateli. Czekające nas perspektywy oczywiście nie muszą mieć wiele wspólnego z roztropnym redukowaniem amerykańskiego zaangażowania w sprawy globalne. Radykalny zwrot ku izolacjonizmowi mógłby okazać się zarówno destrukcyjny, jak i niebezpieczny. Poszukiwanie równowagi między intencjami a koniecznością stanie się zatem jednym z najtrudniejszych zadań nowego prezydenta Ameryki.

Prof. Stanisław Bieleń

Myśl Polska, nr 45-46 (3-10.11.204)

Redakcja