ŚwiatMiedwedczuk: Syndrom ukraiński

Redakcja1 rok temu
Wspomoz Fundacje

Jeśli posłuchać wielu zachodnich polityków, zupełnie nie sposób zrozumieć sensu i mechanizmów konfliktu we współczesnej Ukrainie.

Prezydent Joe Biden odżegnuje się od bezpośredniego udziału amerykańskich wojsk w konflikcie, a jednocześnie na każdym kroku przypomina, że Stany Zjednoczone wysyłają do niej wartą miliardy dolarów broń. Skoro te miliardy przeznacza się na obronę Ukrainy, wydawać by się mogło, że ukraińskie interesy są dla Stanów Zjednoczonych niezwykle istotne. Choć nie na tyle ważne, by walczyli tam amerykańscy żołnierze. Czym są więc te warte grube miliardy dostawy broni? Bezzwrotną pomocą? Korzystnym interesem? Inwestycją? Jakąś kombinacją polityczną? Odpowiedzi brak, błądzimy jak we mgle.

Weźmy jeszcze ostatnie wypowiedzi byłej kanclerz Niemiec Angeli Merkel, w których stwierdziła ona, że Porozumienia Mińskie miały jedynie dać czas Ukrainie, z czego wynika, że nikt nie miał zamiaru zabiegać skutecznie o pokój. Wychodzi na to, że Rosję w ten sposób oszukano. Lecz w jakim celu? Żeby bronić Ukrainy, czy samemu zaatakować? Po co było oszukiwać, skoro można było po prostu zrealizować to, za czym opowiadały się też Niemcy? Możemy w ten sposób dojść do pytania o to, czy nie warto byłoby politycznym szulerom zarzucić kłamstwa, lecz wydaje się znacznie ważniejsze podjęcie próby rozproszenia mgły przesłaniającej widok obecnej sytuacji. Bo przecież spowiła nas ona, w taki czy inny sposób. Co do tego doprowadziło? Jakie są tego przyczyny? I jak wyjść z tej coraz bardziej niebezpiecznej sytuacji? Dlatego zacznijmy analizę od źródeł obecnych wydarzeń.

Czym zakończyła się zimna wojna?

Źródła każdej kolejnej wojny z reguły tkwią w wojnie poprzedniej. Przed ukraińskim konfliktem była zimna wojna. Odpowiedź na pytanie, czym się ona właściwie zakończyła, przybliży nas do zrozumienia istoty obecnego konfliktu, który przecież nie ogranicza się do Ukrainy, lecz dotyczy wielu krajów. Problem w tym, że kraje Zachodu postrzegają rezultaty zimnej wojny zupełnie inaczej niż kraje obszaru postradzieckiego, szczególnie Rosja.

Zachód uważa się za bezapelacyjnego zwycięzcę w tej wojnie, zaś Rosję uznaje za przegranego. Skoro zaś Rosja to strona przegrana, obszar byłego Związku Radzieckiego oraz obozu socjalistycznego stanowi uprawnioną zdobycz Stanów Zjednoczonych i NATO, przechodzi pod kontrolę Zachodu, zgodnie z zasadą „biada zwyciężonym!”. To dlatego Ukraina miała być obszarem wpływów amerykańskich i NATO, a w najmniejszym stopniu nie wpływów Rosji. To dlatego wszelkie roszczenia Rosji do posiadania jakiegokolwiek wpływu na politykę ukraińską i obronę swoich interesów w regionie uznaje się za „bezzasadny” zamach na interesy amerykańskie i NATOwskie. „Nie powinniśmy już patrzeć na świat przez pryzmat stosunków między Wschodem a Zachodem. Zimna wojna się skończyła” – mówiła na początku 1990. lat Margaret Thatcher. Czyli stanowisko Wschodu – Rosji się nie liczy. Jest tylko jeden kierunek, jeden władca świata, jeden zwycięzca.

Rosja spogląda na ten proces całkiem inaczej. Bynajmniej nie uważa się za stronę pokonaną. Zakończenie zimnej wojny uznaje za efekt demokratycznych reform w polityce i gospodarce, dzięki którym militarną rywalizację z Zachodem zastąpił handel i integracja z nim. Skoro były wróg stał się przyjacielem, nie można tego uznać za zwycięstwo? Pamiętajmy, że ZSRR, a następnie Federacja Rosyjska, uznawały za cel nie zwycięstwo w zimnej wojnie, lecz zakończenie militarnego współzawodnictwa Wschodu z Zachodem, które mogło skończyć się nuklearną katastrofą. Moskwa znalazła z tej sytuacji wyjście wspólnie z Waszyngtonem, osiągając cele nie tylko leżące we własnych interesach, lecz również w interesach całego świata.

Wyjście to w żadnym miejscu nie zakładało połknięcia Wschodu przez Zachód, gospodarczego, prawnego i kulturowego podporządkowania obszaru postradzieckiego. Chodziło o równoprawną współpracę oraz wspólne budowanie nowej rzeczywistości politycznej i ekonomicznej. Widoczne są tu wyraźnie dwa podejścia do zakończenia zimnej wojny: z jednej strony – świętujących zwycięzców, z drugiej – początku budowy nowego świata i cywilizacji. Kolejne wydarzenia wynikać będą z tej różnicy.

Nowy świat czy nowe kolonie Zachodu?

Związek Radziecki rozpadł się w 1991 roku, ale już w 1992 roku powstała Unia Europejska, z którą świat postradziecki, w tym Rosja, wiązał duże nadzieje. Wydawało się, że to właśnie będzie ten nowy świat, nowa, ponadpaństwowa formuła, nowy etap dziejów cywilizacji europejskiej. Rosja, podobnie jak inne kraje byłego obozu socjalistycznego i ZSRR, widziały się w roli pełnoprawnych członków tego sojuszu; pojawia się doktryna „Europy od Lizbony do Władywostoku”.

W tej sytuacji Rosja popiera nie tylko zjednoczenie Niemiec, ale i wejście do UE swoich byłych sojuszników, a nawet byłych republik radzieckich. Integracja gospodarcza z Zachodem jest w latach 1990. dla Rosji priorytetem; to właśnie w niej Moskwa widzi warunek swego sukcesu jako nowoczesnego państwa. Władze rosyjskie nie są przy tym zbyt zainteresowane przywiązywaniem do siebie byłych republik radzieckich, w tym Ukrainy. Większość z nich funkcjonowała przecież za pieniądze z dotacji wydzielanych przez centrum, czyli właśnie Rosję. Władze tych krajów są przyjaźnie poklepywane po plecach, ale jednocześnie podejmowane są starania, by uwolnić się jak najszybciej od związanych z nimi obciążeń finansowych.

Rosja zaczyna się integrować z rynkiem europejskim szybciej niż Ukraina. Przecież to ona ma ogromne złoża surowców energetycznych tak potrzebnych Europie, zaś Ukraina nie jest ich w stanie kupować po cenach europejskich. Niepodległość Ukrainy mogła szybko skończyć się krachem gospodarczym, jeśliby nie południowy wschód, na którym trwają dziś ciężkie walki. To właśnie południowy wschód wprowadził Ukrainę do międzynarodowego podziału pracy dzięki swoim olbrzymim zdolnościom produkcyjnym i rozwiniętemu przemysłowi. Rzadko się o tym wspomina, lecz w latach 1990. to właśnie rosyjskojęzyczny południowy wschód uratował gospodarczą i – co za tym idzie – polityczną niepodległość Ukrainy.

Zwróćmy teraz uwagę na coś jeszcze: od lat 1990. w Europie i u jej granic pojawia się cały szereg poważnych konfliktów etnicznych i wojen, które dotknęły milionów ludzi. Przed 1991 rokiem takiej liczby konfliktów narodowościowych nie było. Wszystko to doprowadziło do rozpadu Jugosławii, utraty integralności terytorialnej Gruzji, Mołdawii, Syrii. Z punktu widzenia paradygmatu zjednoczenia Europy nie miały one sensu. Przecież w założeniach tych procesów zjednoczeniowych nie chodziło o rozdrobnienie Europy i wielość małych państewek, lecz o coś przeciwnego – stworzenie wielkiego, ponadnarodowego sojuszu narodów, które nie wyniszczałyby się nawzajem i nie tworzyłyby nowych granic, lecz wspólnie budowały nowy dom.

Czy coś poszło nie tak?

Owszem, z punktu widzenia bliskiego Rosji. Ale jeśli wyjdziemy od koncepcji zwycięstwa Zachodu w zimnej wojnie, konflikty etniczne nabierają całkowicie innego sensu. Ich cel definiowano wielokrotnie, na przykład na spotkaniu Kolegium Połączonych Szefów Sztabów, 24 października 1995 roku, prezydent Stanów Zjednoczonych Bill Clinton oświadczył: „Wykorzystując błędy radzieckiej dyplomacji, niezwykłą pewność siebie Gorbaczowa i jego otoczenia, w tym tych, którzy zajęli otwarcie proamerykańskie stanowisko, osiągnęliśmy to, co chciał niegdyś ze Związkiem Radzieckim zrobić prezydent Truman przy pomocy bomby atomowej”.

Można zatem przyjąć, że bynajmniej nie wszyscy politycy zachodni chcieli powstania nowego, sprawiedliwego świata. Stawiali sobie za cel zniszczenie przeciwnika – ZSRR, Jugosławii, innych krajów. I teraz zaostrzenie konfliktów narodowościowych wydaje się czymś logicznym; osłabiają one przeciwnika, a w przypadku zwycięstwa pomagają w rozczłonkowaniu państw, by zwycięzcy mogli je łatwiej przejąć.

W takich warunkach rzeczywiste okoliczności tracą znaczenie. Napięcia wywoływane są w sposób świadomy. Przedstawiciele mniejszości narodowych zamieszkujący w zwartych skupiskach określone regiony kraju określani są mianem separatystów i uznawani za zagrożenie dla bezpieczeństwa. Taktyka ta znana jest od Starożytności i korzystał z niej niegdyś Rzym. Ale przecież chyba nikt teraz nie myśli o stworzeniu nowego imperium opartego na niewolnictwie? A może jednak? Może w Waszyngtonie uznaje się obszar postradziecki za prowincje wielkiego imperium, które mają już swoją metropolię i powinny być chronione przed zakusami barbarzyńców nie chcących się temu imperium podporządkować?

Mamy zatem do czynienia z dwiema strategiami politycznymi. Jedna to integracja polityczna i gospodarcza państw, bazująca na wzajemnych korzyściach. Druga – wchłonięcie jednych krajów przez inne, przy którym interesy wchłanianych ziem nie są brane pod uwagę. A kraje, do których te ziemie należą, mogą być rozczłonkowane, uznane za banitów, zbrojnie przejęte.

W miarę wychodzenia Federacji Rosyjskiej z kryzysu, wywołanego przez radykalną zmianę kierunku politycznego i gospodarczego, coraz częściej przychodzi się jej mierzyć z ewidentnymi próbami jej osłabienia, poniżenia, postawienia w niekorzystnej dla niej sytuacji. Coraz częściej określa się ją mianem państwa-pariasa, choć rośnie jej potencjał ekonomiczny. Wzrost potencjału ekonomicznego powinien prowadzić do wzrostu wpływów państwa, co świat zachodni powinien zaakceptować. Dzieje się jednak na odwrót. Wpływy Rosji nie tylko nie są akceptowane, lecz uznawane na dodatek za coś niewłaściwego, zbrodniczego i opartego na korupcji.

Warto w tym miejscu na chwilę się zatrzymać. Rosja wzoruje się na demokracji zachodniej, przeprowadza reformy i zaczyna integrować się ze światem zachodnim. Z punktu widzenia budowy wspólnego europejskiego domu powinno się to spotykać z akceptacją i poparciem. Przecież Europa otrzymałaby w ten sposób pokojowo nastawionego i stabilnego gospodarczo partnera, jego rynek, zasoby, które byłyby dla niej wzmocnieniem. Jeśli jednak kierować będziemy się myśleniem kolonialnym, nie zaakceptujemy wzrostu gospodarczego i samodzielności odległej kolonii. Prowincjom nie wolno wyprzedzać metropolii w sferze finansów, polityki, kultury.

UE zajmowała się tworzeniem nowej rzeczywistości gospodarczej. Istniała jednak nadal NATO, utworzona w 1949 roku do walki ze Wschodem, przede wszystkim z ZSRR, Rosją. Przypomnijmy słowa pierwszego sekretarza generalnego sojuszu, Hastingsa Ismay’a: „Trzymać Zawiązek Radziecki z daleka od Europy, Amerykanów – w Europie, a Niemców – pod kontrolą”. Ideologią NATO jest więc obecność Stanów Zjednoczonych w Europie, na dodatek jako siły dominującej, a Rosji – poza nią.

Jak mogła ustosunkować się do tego Rosja? Przecież uczciwie zakończyła zimną wojnę, a – jak się okazuje – Stany Zjednoczone i NATO tego nie zrobiły. Wyglądało więc na to, że jej planowane zjednoczenie z Zachodem nie miało charakteru partnerskiego, lecz oznaczało przyjęcie warunków jej ekonomicznego i politycznego przejęcia. Stąd żądania Moskwy, by zaprzestać zbliżania się do granic Rosji i zrewidować stanowiska wynikające ze wcześniejszych umów. Widzimy dziś, że koncepcja NATO nie tylko uniemożliwiła integrację Rosji z Europą, ale postawiła też krzyżyk na dalszym rozszerzeniu i rozwoju Europy. Jedno z opisanych wyżej podejść wyraźnie zwyciężyło nad drugim.

Rosja-Ukraina – tragiczne relacje

Po nakreśleniu tego zarysu przejść możemy już do stosunków Rosji i Ukrainy. Zacznijmy od tego, że ich relacje mają bardzo specyficzną historię. Były znacznie ściślejsze od związków Anglii ze Szkocją, czy północnych i południowych terenów Stanów Zjednoczonych. Ukraina przez 300 lat wchodziła w skład Rosji, co wpłynęło na jej kulturę, skład etniczny i mentalność. Swoją niepodległość uzyskała w 1991 roku nie wskutek walki narodowowyzwoleńczej, lecz na mocy porozumienia z Moskwą. Nowe realia gospodarcze i polityczne sprawiły, że elita rosyjska nie tylko zaproponowała Ukrainie niepodległość, lecz wręcz ją do niej nakłaniała. W tamtych czasach nikt nawet w najbardziej koszmarnym śnie nie mógłby sobie wyobrazić konfliktu zbrojnego pomiędzy tymi dwoma nowymi państwami. Rosja postrzegana była przez Ukraińców jako przyjazne mocarstwo, a naród rosyjski – jako bratni. Uczucia te były wzajemne.

W Rosji o Ukrainie przez długi czas myślano jako o „jeszcze jednej Rosji”, co oznaczało znacznie bliższe związki od choćby tych, które istniały między Wielką Brytanią a Kanadą. Popularne było wtedy powiedzenie: „naród mamy ten sam, tylko państwa różne”. Rosjan i Ukraińców w jednakowym stopniu interesowało życie polityczne u sąsiada, o czym można dowiedzieć się choćby od obecnego prezydenta Ukrainy, Wołodymyra Zełeńskiego, który zarabiał na politycznej satyrze bazującej najczęściej na polityce obu krajów.

Jednak to właśnie przykład Ukrainy pokazuje, jak koncepcja wspólnej przestrzeni politycznej i ekonomicznej przegrała z koncepcją wypychania Rosji z Europy. Od czasu pierwszego majdanu w 2005 roku Ukraina zaczyna uprawiać politykę antyrosyjską wyniesioną na poziom ideologii państwowej. Widać przy tym wyraźnie, że polityka ta nosi pieczęć zimnej wojny. Ukraińców nastawiano psychologicznie przeciwko Rosjanom poprzez wspieranie określonych polityków, zmiany w programach szkolnych, kulturze i ogólnokrajowych mediach. Wszystko to odbywało się pod hasłami reform demokratycznych, pozytywnych przemian, które popierane były przez wszelkie zachodnie i międzynarodowe organizacje.

Trudno uznać ten proces za demokratyczny. Oznaczał on po prostu wprowadzanie dyktatury sił prozachodnich w polityce, mediach, gospodarce i społeczeństwie obywatelskim. Demokrację zachodnią wprowadzano metodami z gruntu niedemokratycznymi. Dziś pytanie o to, czy obecny ustrój polityczny jest demokracją, staje się aktualne, jak nigdy dotąd.

Na terytorium Ukrainy od 1991 roku istniały dwa kraje – anty-Rosja i jeszcze jedna Rosja. Jedna nie wyobrażała sobie życia bez Rosji, a druga – z Rosją. W rzeczywistości podział ten był dość sztuczny. Przez większość swych dziejów Ukraina przeszła wraz z Rosją, będąc z nią związana kulturowo i mentalnie.

Ekonomia wyraźnie dyktowała Ukrainie integrację z Rosją. Przecież, mając obok tak wielki rynek zbytu i źródło bogactw naturalnych, nie skorzystałaby z tego tylko władza kompletnie nierozgarnięta. Nastroje antyrosyjskie nie przynosiły Ukrainie niczego, poza rozżaleniem i nędzą. Dlatego wszystkie prozachodnie ruchy nacjonalistyczne świadomie lub nieświadomie proponują narodowi ukraińskiemu biedę.

Wspomnieliśmy już, że to właśnie południowy wschód i jego produkcja pomogły znaleźć nam miejsce w międzynarodowym podziale pracy. Wychodzi więc na to, że najwięcej zarabiał dla kraju właśnie wschód – wielki region rosyjskojęzyczny. Rzecz jasna, nie mogło to nie znaleźć odzwierciedlenia w układzie politycznym władz ukraińskich. Południowy wschód miał więcej zasobów ludzkich i finansowych, co nie pasowało w najmniejszym stopniu do prozachodniego sposobu postrzegania Ukrainy. Żyli tam ludzie zbyt dumni, mający zbyt duże poczucie wolności, zbyt zamożni.

Oba majdany wymierzone były przeciwko Wiktorowi Janukowyczowi, byłemu gubernatorowi donieckiemu, przywódcy Donbasu i nienacjonalistycznego, centrowego obozu politycznego. Obóz ten cieszył się ogromnym poparciem wyborczym. Ukraina bardzo długo nie chciała stać się anty-Rosją. Prezydent Wiktor Juszczenko, który doszedł do władzy na fali pierwszego majdanu, bardzo szybko stracił zaufanie społeczne, przede wszystkim wskutek swojej antyrosyjskiej polityki.

Następnie w polityce ukraińskiej pojawiła się ciekawa tendencja. Przeprowadzone po drugim majdanie wybory wygrywa Piotr Poroszenko, który obiecuje zawarcie pokoju z Rosją w ciągu tygodnia. Wygrał więc jako kandydat pokoju. Mimo to, stał się prezydentem wojny, nie zrealizował Porozumień Mińskich i z hukiem przegrał kolejne wybory głowy państwa. Jego miejsce zajął Wołodymyr Zełeński, który też obiecywał pokój, a stał się uosobieniem wojny. Czyli narodowi ukraińskiemu obiecuje się pokój, by potem go oszukać. Po zdobyciu władzy dzięki retoryce pokojowej już drugi z rzędu ukraiński przywódca zajmuje stanowisko skrajnie z nią sprzeczne. Gdyby stanowisko takie głosili w kampanii wyborczej, nikt by ich nie wybrał.

Wróćmy jednak do zasadniczego tematu tego artykułu. Jeśli ktoś głosi, że zamierza budować nowy świat z sąsiadami, lecz w rzeczywistości realizuje tylko swoje interesy, nie licząc się z niczym, nawet z wojną, w tym atomową, znaczy to, że niczego nie zbuduje. Tak postąpił były prezydent Poroszenko, tak postępuje obecny prezydent Zełeński i wielu innych. Tak samo zachowuje się kierownictwo NATO oraz wielu polityków amerykańskich i europejskich.

Przed wybuchem konfliktu zbrojnego Zełeński zdusił wszelką opozycję, forsował wyłącznie interesy swojej partii, nie zależało mu na żadnym pokoju. Politycy, dziennikarze, działacze społeczni w Ukrainie, którzy mówili o pokoju i dobrosąsiedzkich stosunkach z Rosją, padali ofiarą represji jeszcze przed wojną; należące do nich media bezprawnie zamykano, a ich majątki przejmowano w złodziejski sposób. Gdy władzom ukraińskim zwracano uwagę na łamanie prawa i lekceważenie wolności słowa, odpowiadali, że partia pokoju to „banda zdrajców i propagandystów”. I demokratyczny Zachód zadowalał się taką odpowiedzią.

W rzeczywistości sytuacja nie była taka prosta i jednowymiarowa. „Zdrajcy i propagandyści”, również w parlamencie, reprezentowali nie tylko znaczną część elektoratu, ale też potencjału gospodarczego kraju. Uderzano zatem nie tylko w demokrację, lecz także w dobrobyt obywateli. Polityka Zełeńskiego doprowadziła do tego, że ludzie zaczęli masowo z Ukrainy emigrować z powodu warunków socjalno-ekonomicznych, represji i politycznych nagonek. Wśród nich wielu było ukraińskich polityków, dziennikarzy, przedsiębiorców, działaczy kulturalnych i cerkiewnych, którzy sporo zrobili dla tego kraju. Ludzi tych władze ukraińskie wykreśliły z polityki i życia publicznego, choć przecież mają oni takie same prawo do swoich poglądów, jak Zełeński i jego ekipa.

Biznes południowego wschodu w dużym stopniu opierał się na związkach z Rosją i jej interesami, więc konflikt przestał być tylko sporem wewnętrznym. Rosja stanęła przed koniecznością nie tylko obrony swoich interesów ekonomicznych, lecz również godności i honoru na arenie międzynarodowej, których – jak już wspomnieliśmy powyżej – systematycznie jej odmawiano. Załagodzić tej sytuacji nie było komu.

Ukraińska partia pokoju uznana została za zdrajców, a do władzy doszła partia wojny. Konflikt się zaostrzał i umiędzynarodawiał.

Wydawać by się mogło, że jest jeszcze jakaś polityka europejska, lecz Europa masowo popiera Zełeńskiego, wciągając sama siebie w wojnę i kryzys gospodarczy. Teraz to już nie Europa Ukrainę, lecz Ukraina uczy Europy tego, jak przy pomocy polityki nienawiści i wojowniczości doprowadzić do spadku gospodarczego i nędzy. I jeśli Europa dalej będzie tą politykę kontynuować, może ją do doprowadzić do wojny, możliwe że jądrowej.

Wróćmy jednak do tego, od czego zaczęliśmy. Zimna wojna zakończyła się decyzją o budowie nowego świata, w którym nie ma miejsca dla wojen. Widać wyraźnie, że takiego świata nie zbudowali, że obecna polityka powróciła do czasów sprzed odprężenia. I mamy teraz dwa wyjścia: albo iść w kierunku wojny światowej i starcia jądrowego, albo znów rozpocząć proces odprężenia, w którym uszanować trzeba interesy wszystkich stron. To ostatnie wymaga jednak politycznego uznania, że Rosja też ma swoje interesy, które trzeba brać pod uwagę. A najważniejsze – grać uczciwie, nikogo nie oszukiwać, nie tworzyć zasłony dymnej i zrezygnować z zarabiania na cudzej krwi. Jeżeli jednak światowy system polityczny nie zdobędzie się na elementarną uczciwość, tkwiąc wciąż w egoistycznym zaślepieniu merkantylnymi interesami, czekają nas jeszcze cięższe czasy.

Konflikt ukraiński będzie się albo rozszerzał, obejmując Europę i inne kraje, albo ograniczy się do skali lokalnej i zostanie zażegnany. Jak go jednak zakończyć w warunkach, w których w Ukrainie niepodzielnie panuje partia wojny, szerząca wojenną histerię wylewającą się już poza jej granice, a Zachód, nie wiadomo z jakich przyczyn, uparcie nazywa to demokracją? Partia wojny nieustannie powtarza, że żaden pokój jej nie interesuje – ważne są dla niej kolejne dostawy broni i pieniądze. Jej ludzie zbudowali na wojnie całą swoją politykę, biznesy i mocno podnieśli swoje notowania międzynarodowe. W Europie i w Stanach Zjednoczonych witają ich owacjami, nie wolno zadawać im niewygodnych pytań i podawać w wątpliwość ich dobre intencje i prawdomówność. Ukraińska partia wojny odnosi kolejne zwycięstwa, lecz żadnych przełomowych wydarzeń na wojnie nie ma.

Tymczasem na ukraińską partię pokoju nikt w Europie, ani w Stanach Zjednoczonych, nie zwraca uwagi. Wskazuje to wyraźnie, że większość polityków amerykańskich i europejskich żadnego pokoju na Ukrainie nie chce. Nie znaczy to wcale, że Ukraińcy nie chcą pokoju, a triumf Zełeńskiego ważniejszy jest dla nich niż ich własne życie i zniszczenia ich domów. Tych, którzy opowiadali się za pokojem, pomawiano, zastraszano i represjonowano na polecenie Zachodu. Dla ukraińskiej partii pokoju zabrakło miejsca w europejskiej demokracji.

Pojawia się tu pytanie: jeżeli partia pokoju i dialogu obywatelskiego rzekomo nie wpisuje się w demokrację, to czym ma być ta demokracja? Być może, by ratować swój kraj, Ukraińcy powinni zacząć budowę własnej demokracji i zainicjować swój własny dialog obywatelski bez zachodnich kuratorów, których działania są dla nich szkodliwe i zgubne. Jeżeli Zachód nie chce wysłuchać poglądów tej innej Ukrainy, to jego sprawa, lecz dla samej Ukrainy poglądy te są ważne i potrzebne, bo bez nich ten koszmar nigdy się nie skończy. Oznacza to, że konieczne jest powołanie ruchu politycznego tych, którzy się nie poddali, nie wyrzekli się swoich przekonań nawet pod groźbą śmierci i więzienia, którzy nie chcą, by ich kraj stał się polem geopolitycznych rozgrywek. Świat powinien usłyszeć głos tych ludzi, wbrew temu, że Zachód rości sobie monopol naprawdę. Sytuacja ukraińska jest katastrofalnie trudna i niebezpieczna, jednak nie ma to nic wspólnego z tym, co codziennie mówi Zełeński.

Wiktor Miedwiedczuk

Wiktor Miedwiedczuk (ur. 1954) – ukraiński polityk, szef Administracji Prezydenta Ukrainy w latach 2002-2005, parlamentarzysta, lider Opozycyjnej Platformy za Życie, zdelegalizowanego ugrupowania opozycyjnego. Były więzień polityczny, pozbawiony obywatelstwa ukraińskiego dekretem prezydenta Wołodymyra Zełeńskiego.

Źródło: „Izviestia” – iz.ru. 

Na zdjęciu: Władimir Putin i Wiktor Miedwedczuk (z prawej)

Fot. public domain

 

Redakcja