Dzisiejsza wypowiedź Pana Prezydenta z okazji 105 rocznicy polskiego zwycięstwa nad Armią Czerwoną jest zadziwiająca i mówiąc delikatnie rozmija się w istotnych punktach z prawdą historyczną w imię doraźnego politycznego prezentyzmu.
Po pierwsze, stwierdzenie, iż bolszewików odparły wspólnie Wojsko Polskie i siły ukraińskie jest w najlepszym grubą przesadą, bo oczywiście po stronie polskiej faktycznie istniały jakieś oddziały uznające zwierzchnictwo tzw. Ukraińskiej Republiki Ludowej, z Petlurą jako jej przywódcą, ale stanowiły one mało znaczący militarnie margines i o niewielkiej wartości bojowej, a sama URL i Petlura byli ignorowani przez większość Ukraińców. Eksponowanie ich roli w zwycięstwie w Bitwie Warszawskiej jako rzekomo równorzędnego armii polskiej czynnika jest groteskowe i przypomina eksponowanie ponad miarę w PRL „pułków smoleńskich” pod Grunwaldem, jako – w domyśle – poprzednika Armii Radzieckiej jako hegemona w Układzie Warszawskim.
Po drugie, jeśli już wspominamy sojuszników Wojska Polskiego w wojnie z bolszewikami, to należałoby wspomnieć i oddać cześć ochotniczym oddziałom zarówno Białorusinów, jak i białych, antybolszewickich Rosjan. Oni też siłą rzeczy bronili Polski i cywilizacji chrześcijańskiej przed hordami bolszewickimi, które najpierw, zanim ruszyły na Zachód zamordowały starą Rosję.
I tu dochodzimy do trzeciej kwestii, jaką jest oparta o fałszywe analogie narracja historiozoficzna, jaką zbudował Pan Prezydent, wpisując najazd Armii Czerwonej w ciąg „imperializmu rosyjskiego” atakującego wielokrotnie i zniewalającego Polskę, a obecnie Ukrainę. Ta narracja jednak, mówiąc kolokwialnie, kupy się nie trzyma. Już same podane przez prezydenta Nawrockiego dwa przykłady triumfu oręża polskiego: Orsza i Kłuszyn w jednym ciągu z Warszawą 1920 zupełnie do siebie nie pasują.
Bitwa pod Orszą w 1514 roku nie była skutkiem „imperializmu rosyjskiego” (zresztą, ściśle mówiąc, Rosji wtedy jeszcze nie było, tylko Moskwa), lecz rywalizacji pomiędzy Wielkim Księstwem Litewskim a Wielkim Księstwem Moskiewskim o to kto „zbierze” wszystkie ziemie ruskie (zebrali ostatecznie niestety Moskwicini), a armią litewsko-polską dowodził w niej książę Konstanty Ostrogski – prawosławny Rusin, taki sam jak większość i współczesnych Ukraińców, i Rosjan, ale nie będący ani jednym, ani drugim.
Z kolei wiktorię hetmana Żółkiewskiego pod Kłuszynem w 1610 roku już zupełnie się nie nadaje do piętnowania imperializmu rosyjskiego, bo była naszym działaniem zaczepnym, które otworzyło nam drogę do okupacji Kremla, a więc jest raczej symbolem „imperializmu polskiego” – czego zresztą, broń Boże, nie powinniśmy się wstydzić, wprost przeciwnie, powinniśmy się tym chlubić, że byliśmy do ekspansji zdolni. Ale jeśli oba te przykłady należą przynajmniej do ciągu relacji polsko-rosyjskich, to najazd bolszewików jest wydarzeniem zupełnie innego rodzaju. Lenin to nie Katarzyna II, a Trocki to nie Suworow czy Paskiewicz. Na czele Komitetu Rewolucyjnego w Białymstoku stali rdzenni Polacy: Marchlewski i litewski szlachcic Dzierżyński. To nie imperializm rosyjski stał w 1920 roku pod Warszawa, lecz armia czerwonego Antychrysta, niosąca groźbę zniszczenia każdemu narodowi, tak polskiemu, jak rosyjskiemu i jakiemukolwiek innemu w imię obłąkanej utopii komunizmu. To nie Rosja nam i światu wtedy zagroziła, lecz upiór ideologii wymyślonej zresztą przez europejskiego, niemieckojęzycznego Żyda.
Prof. Jacek Bartyzel
Profil fb
Fot. KPRP