Trudno wyjaśnić ostatnie wolty w polityce amerykańskiej, tym razem wobec konfliktu na Bliskim Wschodzie, a właściwie pośredniego, a później nawet bezpośredniego w nim udziału. Kolejne retoryczne akrobacje Donalda Trumpa starał się jednak usilnie wyjaśnić trumpista i jego prawdopodobny następca, J. D. Vance.
Ambitny wiceprezydent sformułował nawet krótką, trzypunktową zaledwie doktrynę Trumpa, obwieszczając, że to właśnie ona stanowić będzie przez najbliższe dekady nienaruszalny fundament polityki zagranicznej Stanów Zjednoczonych. Przyjrzyjmy się jej pokrótce. Pierwszy jej punkt wydaje się całkiem racjonalny. Administracja Trumpa ma w sposób jasny i przejrzysty definiować interesy Stanów Zjednoczonych. Klarowna definicja dotyczyć ma przede wszystkim korzyści ekonomicznych (ekonomizacja polityki zagranicznej), czyli prostej kalkulacji: z którymi aktorami stosunków międzynarodowych opłaca się Waszyngtonowi współpracować, a z którymi nie bardzo. Ten pierwszy krok definiować ma kolejne. Nie ma tu miejsca na kwestie ideologiczne, misjonizm narzucający innym zachodnie wzorce ustrojowe, tak charakterystyczny dla poprzednich administracji amerykańskich.
Punkt drugi to negocjacje dyplomatyczne utrzymane w tonie pragmatycznym. Ich charakter zakreślił kilka miesięcy temy specjalny przedstawiciel Trumpa Steve Witkoff, prowadzący rozmowy z Iranem, Rosją i Hamasem. Witkoff uznał całkiem logicznie, że negocjacje bez zrozumienia i wzięcia pod uwagę interesów drugiej strony pozbawione są sensu. Przekonywał, że właśnie takim założeniem kierował się rozmawiając z oponentami Waszyngtonu.
Punkt trzeci to użycie sił zbrojnych, choć dość specyficzne. Gdy negocjacje nie prowadzą do wyznaczonego przez władze celu, zdaniem Vance’a, konieczne bywa zademonstrowanie siły, najlepiej za pomocą precyzyjnych i błyskawicznych uderzeń. Amerykański wiceprezydent deklaruje, że takie operacje zbrojne muszą być przeprowadzane w sposób natychmiastowy, niespodziewany i druzgocący dla przeciwnika. Ich celem jest przestraszenie go, bądź likwidacja określonych, kluczowych dla niego obiektów. W żadnym wypadku nie mogą one natomiast polegać na długotrwałym zaangażowaniu w trudne do rozstrzygnięcia konflikty.
Wszystkie te założenia w teorii brzmią nawet realistycznie. Problem w zastosowaniu ich w praktyce. Popatrzmy na działania amerykańskie wobec Iranu. Kwestia programu nuklearnego tego kraju miała dotyczyć pośrednio interesów amerykańskich w regionie. Ogólna destabilizacja obszaru Zatoki Perskiej mogła doprowadzić do problemów gospodarczych Arabii Saudyjskiej i Zjednoczonych Emiratów Arabskich, czyli ważnych partnerów gospodarczych Ameryki w sąsiedztwie. Warto jednak przypomnieć, że nikt nie przedstawił żadnych dowodów na rzekome próby pozyskania broni nuklearnej przez Teheran (wręcz przeciwnie – Wywiad Narodowy Stanów Zjednoczonych przekonywał, że takie dowody nie istnieją). Program rozwoju cywilnej energetyki jądrowej nie był zaś w żaden sposób ryzykiem dla interesów amerykańskich. Stany Zjednoczone wzięły udział w konflikcie motywowanym ideologicznie, choć odżegnują się od ideologii. Wsparły realizację specyficznego wydania ideologii syjonistycznej reprezentowanej przez współczesny Izrael.
Może zatem skutecznie zrealizowały punkt drugi doktryny Trumpa? Mimo prób Witkoffa, straciły swą wiarygodność, gdy okazało się, że ich izraelski sojusznik dokonał agresji na Iran, nie doczekawszy się kolejnej rundy rozmów. Wreszcie – punkt trzeci. Czy uderzenia amerykańskie przestraszyły Irańczyków? Zdecydowanie nie; można wręcz odnieść wrażenie, że dodatkowo ich zmobilizowały i scementowały. Czy unicestwiły irański program atomowy? Wręcz przeciwnie – Iran wycofał się na ich skutek ze współpracy z Międzynarodową Agencją Energii Atomowej, wychodząc spod wszelkiej kontroli w tym zakresie. Realne skutki bombardowań amerykańskich to też kwestia mocno dyskusyjna.
Doktryna Trumpa brzmieć może logicznie. Do jej realizacji przez samego Trumpa jest jednak bardzo daleko. Obecna politykę Stanów Zjednoczonych lepiej byłoby chyba opisać w kategorii chaotyzacji, opisywanej w filozofii akceleracjonizmu. W tym modelu mamy do czynienia z kompletnym, niezrozumiałym dla świata wewnętrznego chaosem, wypluwaniem sprzecznych komunikatów z prędkością karabinu maszynowego i wydawaniem kompletnie nawzajem się wykluczających decyzji. Wszystko wskazuje na to, że – wbrew opiniom zwolenników istnienia „tajnego, przemyślanego planu” Białego Domu – w tym chaosie nie ma żadnej metody.
Mateusz Piskorski
fot. The White House
Myśl Polska, nr 27-28 (6-13.07.2025)