Jak wiadomo, Ziemie Odzyskane czyli zachodnie i północne obszary współczesnej Polski, przed wiekami wchodzące w skład Polski Piastów, znalazły się w jej granicach 80 lat temu.
Doszło do tego w wyniku decyzji aliantów jako rekompensata za dokonane przez Niemców zniszczenia, eksploatację i mordy na ludności Polski poniekąd w zamian za zagarnięte przez sowietów przedwojenne Kresy Wschodnie.
W ciągu 80 lat naród polski dokonał ogromnego wysiłku w dziedzinie zagospodarowania i zespolenia tych ziem z resztą kraju. Trudną dziedziną w tym zagospodarowywaniu było ustosunkowanie się do materialnych pozostałości kultury niemieckiej, przede wszystkim ze względu na pamięć o zbrodniach dokonanych przed 1945 r. na narodzie polskim przez niemieckich nazistów. Mam nadzieję, że poniższe moje wspomnienie zostanie przyjęte przez czytelników jako przyczynek do upamiętnienia wymienionego procesu dziejowego.
Był rok 1946. Miałem wtedy osiem lat i byłem świadomy niedawnych niemiecko-nazistowskich zbrodni, bo podczas niedawnej wojny związani z Armią Krajową rodzice uświadamiali mnie odnośnie do realiów otaczającej nas wojenno-okupacyjnej rzeczywistości. Ojciec mój Kazimierz Strzelecki podjął kilka miesięcy wcześniej pracę w miasteczku Morąg malowniczo położonym wśród jezior w północno-zachodniej części Mazur, jako Powiatowy Inspektor Powszechnego Zakładu Ubezpieczeń Wzajemnych (PZUW). Wiosną wymienionego roku odbyliśmy jako rodzina żmudną podróż pociągami z Krakowa przez Warszawę do Morąga. W Warszawie przedostaliśmy się przez Wisłę na Pragę do tamtejszego dworca kolejowego otwartą ciężarówką. Wstrząsające wrażenie zrobił na mnie widok ruin lewobrzeżnej części miasta, tak że z ulgą odebrałem widok niezrujnowanej Pragi.
Również w Morągu nie byliśmy wolni od widoku ruin. Występowały one jednakże w dużej ilości jedynie w najstarszej części miasteczka, wokół ratusza. Oglądaliśmy je co tydzień, podążając z ul. Żymierskiego nr 3 na niedzielną mszę św. do kościoła. Pamiętam, jak do kościoła wkraczali równym, marszowym krokiem żołnierze z miejscowego garnizonu i pięknie podczas Mszy św. śpiewali. Po latach moja Matka uświadomiła mnie, że w kościele tym przez pewien czas wierni uczyli się pod kierownictwem księży śpiewać znane pieśni religijne w sposób ujednolicony, pochodząc bowiem z rozmaitych rejonów Polski znali je w różnych wersjach. Wspominam też spacery z rodzicami i siostrami nad jeziora i łąki otaczające miasto.
W szkole, do której uczęszczałem wraz z najstarszą z trzech moich sióstr Martą, nagromadzona była duża ilość poniemieckich książek, pochodzących z różnych miejscowych bibliotek. Zapadła decyzja likwidacji tego zbioru. O ile pamiętam, chyba dwukrotnie zezwolono uczniom i uczennicom zabrać ze sobą do swych domów tyle dowolnych woluminów, ile zdołają unieść w obu rękach. Wybrane książki należało jednak przed opuszczeniem szkoły okazać nauczycielom. Publikacje uznane przez nich za szczególnie cenne pozostawały na miejscu. W rezultacie w domu naszym rodzicielskim znalazło się sporo książek z podobiznami Hitlera, m.in. albumów przedstawiających go wśród dzieci. Z własnej inicjatywy z zapałem zamazywaliśmy, my dzieci, jego twarz ołówkami względnie kredkami. Ciekawymi okazały się dla mnie książki przedstawiające niemieckich kolonistów w niemieckich koloniach przed pierwszą wojną światową. Wzbudziły one moje zainteresowanie geografią, niewątpliwie także historią. Do dzisiaj jedną z cennych pozycji w księgozbiorze mojej rodziny stanowi wydana w 1927 r. monografia Morąga („Mohrungen in Ostpreussen”).
Pewnego dnia „zaskoczył” mnie widok „tabunu” koni przepędzanych jedną z ulic Morąga w nieznanym mi kierunku. Wkrótce dowiedziałem się, że USA sprezentowały znaczną ilość koni dla zubożałych wskutek wojny polskich rolników. Po latach natknąłem się na artykuł prasowy zawierający informację, że poganiający te zwierzęta jeźdźcy byli autentycznymi amerykańskimi kowbojami, którzy ochotniczo zgłosili się do pracy w związku z tą amerykańską akcją pomocową.
Jednym z zapamiętanych dobrze doznań związanych z pobytem w Morągu był też okolicznościowy wyjazd w 1946 r. do Gdyni, w celu wzięcia udziału w pierwszej powojennej uroczystości Święta Morza. Podróż tę odbyliśmy w otwartej ciężarówce. W Elblągu kierowca przypadkowo skręcił w niewłaściwą, pełną ruin i gruzu ulicę. W trakcie wycofywania się stamtąd wszystkich uczestników wycieczki opanował strach przed ewentualnym najechaniem na niewybuch. Gdy mijaliśmy zamek w Malborku moją uwagę przykuł zniszczony czołg sowiecki z lufą skierowaną w stronę tej warowni. Byłem świadom wymowy tego, co zobaczyłem, gdyż wcześniej dorośli uświadomili mnie, iż mijamy „symbol” krzyżackiej, wrogiej Polsce germańskości. Wkrótce na Żuławach z zaskoczeniem stwierdziliśmy, że jedziemy drogami wiodącymi wśród ogromnych rozlewisk, zalanych pól uprawnych. Ponad dwadzieścia lat później, w latach 70-tych XX wieku wielokrotnie oglądałem te tereny jako w pełni zagospodarowane, podążając tamtędy latem „maluchem” z rodziną nad morze, na Mierzeję Wiślaną. Przy tej okazji odwiedziłem też pięknie odrestaurowany zamek malborski i zapoznałem się też z Miejscem Pamięci w Sztutowie, jednym z symboli zbrodni dokonanych przez reżim hitlerowski na Pomorzu.
Morąg (1948). Autor z siostrami
Ze względu na prześladowanie Ojca przez miejscową bezpiekę w 1948 r. opuściliśmy Morąg i powróciliśmy na południe Polski. W napisanym w XX wieku pamiętniku Ojciec wspomina te dramatyczne wydarzenia:
„Tuż przed mającymi się odbyć wyborami [które odbyły się 19 stycznia się 1947 r. – przypis A.S.], było aresztowanie mnie pod zarzutem przechowywania broni i działalności wywrotowej. Aresztowanie, które miało miejsce 5.XII.1946 r zostało poprzedzone przeprowadzeniem u nas rewizji. Akurat jak po mnie przyszli byłem zajęty malowaniem główek Św. Mikołaja, do upieczonych przez (moją małżonkę) Haneczkę Mikołajów z piernika, w handlu gotowych nie było. Rewizję tę przeprowadzono w ten sposób, że nawet dzieci kazano wyciągnąć z łóżeczek. Szukano pod materacami, na piecach, w piecach, w szafach, kanapach i w ogóle gdzie się tylko dało.
Najwięcej się bałem, aby mi coś kompromitującego nie podrzucili. Na rewizję (ubecy) przyszli z lokatorami z dołu, tj p. Popielem – nauczycielem i p. Stefanem Romanem, masarzem posiadającym masarnię na parterze i piwnicy naszego domu. Uczestnictwo w tej rewizji było w/w narzucone. Pomimo tego, że nic obciążającego u mnie nie znaleźli, gdyż nic takiego u mnie nie było, zostałem zaaresztowany i zamknięty w piwnicy Urzędu Bezpieczeństwa po uprzednim bardzo nużącym przesłuchaniu mnie (…). Przemęczyłem się do rana trochę śpiąc (…..).
Po jakimś czasie wyprowadzony zostałem na ponowne przesłuchanie. Po drodze w sekretariacie zobaczyłem siedzącą tam Haneczkę, która przyszła interweniować w mojej sprawie (…). Najpierw wartownik nie chciał Jej w ogóle puścić. Gdy drugi raz próbowała, wartownika nie było, tylko któraś z sekretarek wprowadziła ją do sekretariatu, gdzie pracowała. Tam długo czekała na szefa, którego podobno nie było. W pewnym momencie nagle zobaczyła mnie wprowadzanego do szefa tj. do jego gabinetu. Zdołaliśmy tylko spojrzeć na siebie. Zaraz po zamknięciu drzwi za mną posłyszała głośną rozmowę „skąd ona się tu wzięła i kto ją tu wprowadził”. I natychmiast z głębi korytarza jakiś żołnierz zaczął ją wywoływać, „chodźcie tu zaraz, nie wolno wam tam być”. Gdy na to wołanie nie zareagowała, zwrócił się do niej per „Pani” i dopiero wtedy zrozumiała, że to wołanie jej dotyczyło. Wracając zgnębiona do domu, została zatrzymana przez biegnącego za nią żołnierza, który kazał jej wrócić na polecenie szefa UB (…) Radzono jej by pisemnie złożyła zeznanie na temat mojej wrogiej dla reżimu działalności. Po stanowczej odmowie, że nic nie napisze, bo nic o mnie złego napisać nie może, wypuszczono ją do domu. Obiecywali jej też, że jak napisze to mąż będzie prędzej wolny (…).
Po przesłuchaniu mnie, a raczej namawianiu, abym się przyznał dobrowolnie do szkodliwej mojej działalności, czego nie uczyniłem, wywieziono mnie samochodem-więźniarką do Olsztyna. Tam w gmachu Woj. Urzędu Bezpieczeństwa zamknięto mnie znowu w piwnicznej małej celi, w której było już około 20-tu ludzi”.
Czas szybko mija. W połowie lat 70-tych XX wieku, latem, wiedziony ciekawością, przyjechałem do Morąga. W ciągu kilku godzin odwiedziłem wraz z żoną i kilkuletnią córką znane mi zakątki, doznając wszędzie pozytywnych wrażeń. Jednym z nich było „odkrycie” pomnika upamiętniającego morążanina, wybitnego niemieckiego filozofa Johanna Gottfrieda Herdera. Zapewne słyszałem o nim przed laty jako chłopiec. Pomnik wzniesiono na skwerze, naprzeciwko posesji, na której znajdował się zburzony podczas wojny dom rodzinny myśliciela.
Do dzisiaj pozostaję pod wrażeniem ponad tygodniowego pobytu, wkrótce po roku 1980, w ośrodku wczasowym funkcjonującym wówczas w zabudowaniach byłego klasztoru w Wigrach (jak wiadomo, do 1939 r, przynależnych do Polski), także podróży autem z Wigier na zachód, przez Gierłoż (pozostałości po kwaterze Hitlera) oraz Świętą Lipkę (znane, piękne sanktuarium) do Grunwaldu. Kilkakrotnie odwiedzaliśmy w XX wieku Frombork, łącząc się w odczuciach, jak wszyscy docierający tam turyści, z osobowością Mikołaja Kopernika.
Począwszy od lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku wielokrotnie odwiedzałem różne miejscowości na Ziemiach Odzyskanych, które często po wojnie leżały w gruzach. Patrząc na odbudowane miasta czułem, że tu jest znowu Polska.
Wówczas jeszcze jechało się niesamowicie przeładowanymi pociągami. W okresie gierkowskim, kiedy przez Polskę ruszyły małe Fiaty, bywałem tam wraz z żoną i córką Anią. Miałem okazję porównać pięknie odbudowany Gdańsk z tym, jaki widziałem w 1946 r., leżący w gruzach. Przekazałem córce wtedy wiedzę o Westerplatte i Poczcie Gdańskiej i innych wydarzeniach związanych z historią tych ziem.
W Szczecinie byłem niedługo po 1945 r., wraz z siostrą Martą. Goszczący nas wujostwo Dąmbscy (byli mieszkańcy zrujnowanej podczas drugiej wojny światowej Warszawy) od razu po naszym przybyciu uświadomili nas, że pod względem urbanistycznym jest to wyjątkowe miasto, na wzór Paryża wytyczono w nim gwiaździsty układ ulic. Stosując się do wskazówek wujostwa odwiedziliśmy w tym mieście m.in. obiekty o piastowskiej przeszłości. Do Kołobrzegu dotarłem pierwszy raz w 1961 roku popularnym wówczas wśród młodzieży (dobrze zorganizowanym przez prl-owskie władze) autostopem, aby spotkać się tam z uczestniczącą w młodzieżowym obozie wędrownym najmłodszą z moich trzech sióstr Maryjką. Od razu po przybyciu tam rzuciły mi się w oczy wymowne puste przestrzenie w centrum tego miasta. Powstały one w wyniku wyburzenia licznych ruin, będących rezultatem stoczonych tam w 1945 r. intensywnych walk. Bywałem potem w tym mieście wypoczynkowo wraz z żoną Ireną jeszcze kilkakrotnie. Ani razu nie potrafiłem jednak, będąc z zawodu historykiem, zdystansować się całkiem od tragicznej jego historii. Myślami wracałem do trzech tamtejszych obiektów, których widok mnie poruszył: kręgu głazów upamiętniających deportację Żydów kołobrzeskich do obozu Auschwitz, pomnika polskiej sanitariuszki przy nadmorskiej promenadzie, szczątków niemieckiego samolotu bojowego wydobytego po wojnie z dna morza i eksponowanego w miejscowym muzeum.
Spędzałem też miłe „chwile” z bliskimi w różnych innych miejscowościach na Wybrzeżu, m. in. w Międzyzdrojach, Rewalu, Mielnie, Ustce… – w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych XX-wieku na ogół w sprawnie funkcjonujących, oferujących wczasowiczom skromne, ale satysfakcjonujące warunki wypoczynku ośrodkach Funduszu Wczasów Pracowniczych (FWP). W XXI-wieku stwierdziłem, że na ogół miejscowości te niesamowicie rozbudowano, wzniesiono w nich ogromnie dużo nowych ośrodków pobytu wypoczynkowego, tak że pewnego razu np. w Rewalu, wiedziony ciekawością, mimo intensywnego poszukiwania, nie zdołałem zlokalizować centrali dawnego ośrodka FWP-wskiego. Rok temu w znacznie rozbudowanej po wojnie Ustce przykuły moją uwagę stosunkowo liczne, zabytkowe domy o konstrukcji słupowo-ryglowej.
Podczas krótkiego pobytu w lutym br. w Międzyzdrojach „odkryłem” świadectwa ciekawego faktu z zakresu powojennych relacji polsko-niemieckich. Przypadkowo stwierdziłem, że dwóch spośród przedwojennych niemieckich mieszkańców Międzyzdrojów (Misdroy), którym udało się uniknąć wysiedlenia, zostało uznanych pośmiertnie przez miejscowe władze i społeczeństwo za Zasłużonych dla tego miasta, honorowych jego obywateli. Upamiętniono ich postacie m. in. poprzez umieszczenie poświęconych im tablic pamiątkowych na okazałych głazach. W ramach napisu poświęconego zmarłemu w 1953 r. dr. med. Alfredowi Trostowi stwierdzono, że „razem z córką Sybillą niósł pomoc potrzebującym nie patrząc na ich narodowość. Od pierwszego dnia po zakończeniu wojny budowali mosty porozumienia między Polakami i Niemcami. Tym samym położyli kamień węgielny pod podwaliny zjednoczonej Europy (…). Międzyzdroje 3 maja 2014 r.”
Podobny w wymowie napis znalazł się na tablicy poświęconej wybitnemu malarzowi maryniście Erykowi (Erichowi) von Zedtwitzowi, zmarłemu w 1965 r. antyfaszyście, podczas drugiej wojny światowej represjonowanemu przez władze hitlerowskie, odsłoniętej uroczyście 2013 r. Namalował on ponad 2 tys. obrazów, 14 spośród nich, ofiarowanych przez jego syna, stanowi stałą ekspozycję w miejscowym domu kultury. Szkoda, ze nie jest ona odpowiednio zareklamowana. W 2024 r. dokumentalistka niemiecka Edda Gutsche opublikowała w wyniku współpracy z licznymi polskimi obywatelami trzeci tom dokumentacji pt. „Malarze, miejscowości i widoki Pomorza zachodniego w pierwszej połowie XX wieku = Maler, Orte und Landschaften in Hinterpommern in der ersten Hälfte des 20. Jahrhunderts”, w której zaprezentowała m. in. postać i osiągnięcia artystyczne Eryka v. Zedtwitza, także osiągnięcia innego niemieckiego artysty działającego w Międzyzdrojach przed wojną. „Niestety promocja tej książki (w styczniu br. – cytat zapisu w sieci internetowej) przyciągnęła niewielu mieszkańców gminy (międzyzdrojskiej), co mogło rozczarować autorkę”. Może „antidotum” na to rozczarowanie stanowiłaby publikacja przedstawiająca osiągnięcia zarówno niemieckich jak i polskich artystów, którzy działali w XX wieku na Pomorzu zachodnim, względnie w Międzyzdrojach i okolicy…
Nie zapomnę też, iż około 1961 r. uczestniczyłem w ochotniczym wyjeździe sporej grupy studentów wyższych uczelni krakowskich na tzw. akcję żniwną w jednym z PGR-ów (Państwowych Gospodarstw Rolnych) na Pomorzu Zachodnim, w pobliżu miasta Szczecinek. Warunki pobytu tam były dalekie od komfortu. W ciągu około dziesięciu dni przygotowywaliśmy ścięte zboże do wywiezienia z pól. Jedną z uczestniczek tej wyprawy była Irena, przyszła moja żona. Zrobiono nam zdjęcie przy jednej z kopek zboża. Potem w Krakowie zaproponowano nam satysfakcjonującą gratyfikację za opublikowanie tej fotografii jako propagandowego afisza. Nie przystaliśmy na to. Niestety nie zachowała się ona w moich zbiorach.
dr Andrzej Strzelecki
Emerytowany pracownik naukowy Muzeum Auschwitz-Birkenau
PS.
Podobne wspomnienia, jeżeli tylko zdołam je napisać, dotyczyć będą śląskich Ziem Odzyskanych. Trzeba życzyć Ziemiom Odzyskanym wszelkiej dalszej pomyślności.
Myśl Polska, nr 19-20 (11-18.05.2025)