Cytatem wyrwanym z powieści Ryjoczkowego ciała opisanie, która ukazała się w 1970 roku nakładem Wydawnictwa Śląsk, rozpocznijmy balladę o jej autorze, Romanie Tomczyku (1909-1979), synu sołtysa z podkrakowskiej wsi Maszyce.
Carlos Marrodan Casas, tłumacz literatury iberoamerykańskiej na język polski, wielokrotnie wyrażał swoje zdumienie, że pisarz takiego formatu znajduje się wciąż na marginesie, a nawet ludzie uważający się za znawców i smakoszy słowa pisanego w większości przypadków w ogóle o nim nie słyszeli, a jeśli już, to obojętnie wzruszają ramionami słysząc jego nazwisko.
Ceniony przez „obcych”
Nic w tym dziwnego. Często przecież tak bywa, że ktoś „obcy” lepiej wyczuwa oryginalność twórcy niż jego rodacy, szczególnie gdy ponadprzeciętnie posługuje się językiem autora i pokochał Kulturę kraju, do którego przybył mając zaledwie trzy lata, a tak było przecież w przypadku wspomnianego tłumacza, który jednym tchem wymienia Tomczyka obok takich mistrzów jak Gabriel García Márquez, Julio Cortazar i Mario Vargas Llosa. Warto więc zastanowić się, czym mógł on zafascynować Hiszpana i z jakich powodów odepchnęły go polskie salony, tak zwane kominy, przez które wyfruwa się w stronę czytelniczego nieba.
Nie tylko zresztą Carlos Marrodan Casas zwrócił uwagę na perły Tomczyka. W 1986 roku urodzony w Bydgoszczy niemiecki tłumacz i popularyzator polskiej literatury Klaus Staemmler (1921-1999) zamieścił jego opowiadanie Lisopsy w zbiorze Die Federn des weissen Adler (Pióra białego orła), zawierającym najlepsze opowiadania napisane w PRL. I na tym koniec.
Życiorys jak filmowy scenariusz
Jak dotąd twórczość Tomczyka nie doczekała się już żadnych wznowień. A szkoda, bo oprócz żywego języka o naturalnym zabarwieniu ludowym, jego powieści i krótkie formy to wielka skarbnica nieprzypudrowanej historii naszego kraju. Zresztą już samo życie autora mogłoby stać się podstawą do scenariusza filmowego.
Tomczyk chciał zostać lekarzem i trzy lata studiował medycynę na Uniwersytecie Warszawskim. W tym okresie współpracował z tygodnikiem „Prosto z mostu”, o którym współczesny mainstream nie wypowiada się pozytywnie. Uniwersytecką edukację przerwał wybuch II wojny światowej. W 1940 roku przyszły pisarz cudem wymyka się z zasadzki Gestapo i wstępuje do Batalionów Chłopskich.
Historia – nowa pasja
Koniec wojny to początek nowych kłopotów. Roman Tomczyk zostaje aresztowany jako wróg nowych porządków, ale ma szczęście – okazuje się, że człowiek, którego ukrywał w czasie wojny jest funkcjonariuszem Urzędu Bezpieczeństwa, można domyślać się jakiego pochodzenia, i za jego poręczeniem wychodzi na wolność.
Studiów na medycynie Tomczyk nie zamierza kontynuować. Nową pasją jest historia, którą kończy z wyróżnieniem na Uniwersytecie Wrocławskim, by zostać nauczycielem. W tej roli szybko jednak wpada w tarapaty. Przełożeni dowiadują się, że na lekcjach podaje fakty, których nie ma w podręcznikach. Epoka stalinizmu wprawdzie powoli dobiega końca, jednak musi pożegnać się ze szkołą, z zakazem nauczania historii. W symbolicznym roku odwilży 1956 rozpoczyna współpracę z „Tygodnikiem Powszechnym”, który w pewnym sensie będzie dla niego parasolem ochronnym aż do śmierci. Problemy z cenzurą, choć nie krytykował nowego ustroju nigdy wprost, będą mu towarzyszyć już do końca życia. Mimo to udało się coś przemycić.
Humor i krytyka sanacji
W powieści Na co mu przyszło (1977, Wydawnictwo Literackie) barwnie i wesoło odmalował postaci rosyjskich zaborców. „Wasilij Fiodorowicz Akifiniew sołdatów trzymał krótko, rzadko, ale dokładnie, prał po mordzie, poza służbą jednak pił z nimi wódkę, grywał w stukułkę, salonowca oraz w armatę, inaczej groch grochem, ponieważ gra miała miejsce, gdy na obiad była grochówka. Pomieniona gra polegała na tym, że do miski sypano ziarna grochu, a zawodnicy wypiąwszy się nad nią starali się głośnym pierdnięciem wydmuchiwać jak największą ilość ziaren. Towarzyszyły temu ryki śmiechu i zachęty do skutecznego nadęcia. – Pajdi bariń s nami w goroch gorochom igrat – zapraszali z kpiną przechodzącego tamtędy przypadkiem pana Morzkowskiego. – Ostawli jewo – śmiał się praporszczyk. – Pan delikatnyj, w sztany popusti”.
W tej samej powieści obrywało się też Pierwszej Brygadzie i porządkom ustanowionym już w niepodległej Polsce przy błogosławieństwie Józefa Piłsudskiego: „Kiedyś odważni wielce, Z Dziadkiem szli zdobywać Kielce. A potem przy dobrobycie, Zasmakowali w korycie”.
Wspomnienia międzywojnia
Za śpiewanie takich piosenek można było po przewrocie majowym nieźle dostać po karku. A i wcześniej pewnie też. Szokujące awanse na wyższe stanowiska kombatantów bez kwalifikacji i wykształcenia Tomczyk tłumaczy dobrodusznie, z pewną dozą szyderstwa, że byłoby głupio, gdyby bojownik o niepodległość musiał żyć z pensji skromnego urzędnika. Skąd my to znamy?
Okres II Rzeczypospolitej zajmuje zresztą dużo miejsca w twórczości Tomczyka. To lata młodości autora, pierwsze miłości, próba adaptacji prowincjusza w wielkich miastach, polityczne dojrzewanie. Ogólnie rzecz biorąc- czasy, gdy wyrastają skrzydła i chce się samodzielnie pofruwać bez asysty.
Rozpolitykowana II RP
Jeśli w fabularnych wizjach szukać świadectwa realnego świata, to Polska okresu międzywojennego była wyjątkowo rozpolitykowana. Wszystko buzowało. W uniwersyteckich gablotach, a zapewne i na innych uczelniach, trudno było znaleźć kilka centymetrów, by powiesić ogłoszenie o terminie najbliższego wiecu, zebrania czy manifestacji. Zerwanie karteczki konkurencji lub przykrycie jej swoją groziło natychmiastowym konfliktem. Wymienienie wszystkich nazw młodzieżowych organizacji zajęłoby tutaj zbyt wiele miejsca. I śmiało można powiedzieć, że było wesoło, szczególnie podczas Dnia Niepodległości, gdy na ulicach spotykała się cała menażeria.
W powieści Ryjoczkowego ciała opisanie czytamy: „Listopad to dla Polaków niebezpieczna pora. Jest to miesiąc grubych lag, policyjnych pałek, lania wodą studentów ze strażackich motopomp, bójek, zrzucania ze schodów, zawieszania wykładów i zamykania poniektórych do mamra”.
Cywilizacja COP
Ale Roman Tomczyk, chociaż spędził wiele lat podczas studiów najpierw w Warszawie, a potem we Wrocławiu, był przede wszystkim mistrzem w kreśleniu obrazów z życia prowincji. W swojej pierwszej powieści z 1962 roku Droga jest wyboista opisał zmiany cywilizacyjne i obyczajowe, do jakich doszło z inicjatywy ministra Eugeniusza Kwiatkowskiego (1888-1974), która zaowocowała największą inwestycją gospodarczą w okresie II RP, dzięki której zacofana część, pierwotnie znajdująca się widłach Sanu i Wisły, a później obejmująca aż 44 powiaty, miała wydobyć się z nędzy. Mowa o COP czyli Centralnym Okręgu Przemysłowym.
Pisał: „Aż ci nagle coś się zmieniło na wsi. Najpierw Żydzi z miasteczka zaufanym mówili, że kto wie, czy tu się ruch nie zacznie z tym interesem, co go Copem nazywają, później organista, który miał syna w samej Warszawie, to samo przebąkiwał. Ale pewnego nikt nie wiedział. W okolicy, gdzie przysłowiową zapałkę dzielono na czworo, od pewnego momentu to był główny temat. Tajemniczych wieści słuchano z wypiekami na twarzy, jakby mieli zjawić się kosmici. Lęk mieszał się z ciekawością. – Może to prawda, co ludzie gadają, a może i nieprawda. Matka Boskiego Adama, zwanego Echem, przyszła raz ze wsi, gdzie była siedziba gminy, i czy kto ją chciał słuchać, czy nie, opowiadała prędko i niezrozumiale. – Ino patrzeć, jak zaczną stawiać olmaryję na cztery piętra albo jeszcze więcej, z trzema kominami jak kościelna wieża. Plac już ogrodzili, ale robić tam byle kogo nie przyjmą, tylko samych mocnych”.
Zmiana oczyma jednostki
Roman Tomczyk w powieści Droga jest wyboista oczywiście nie koncentruje się na największych przedsięwzięciach w ramach COP, ale patrzy na losy wybranych jednostek i przygląda się zachodzącym zmianom ich oczami.
„Nie na stare miejsce wrócił jednak Pięta, ale na cegielnię szlakową, też na piecu (…). Prawie same kobiety tu pracowały, ze trzydzieści ich było, a prócz nich tylko kilku chłopów, majster, bębnowy i maszynista. Stawka akordowa od tysiąca – czasem i ze dwadzieścia pięć tysięcy cegieł się wyciągnęło. Zarobek mniejszy niż na piecu, ale robota lżejsza, niedziela wolna” – pisał. Obok fabryk zaczęły wyrastać zakłady usługowe. W pierwszej kolejności gastronomiczne. Niejaki Guzik z Czerwonym Łbem otworzył wyszynk piwa, wina i miodu. „Elegancki jak w mieście, ze stolikami, lustrem jak drzwi i obrazami na ścianach. (…) Za bufetem rządziła Guzikowa, a do stołu znowu podawała wymalowana panna. Dopiero parę dni temu Guzik przywiózł ją z miasta, a już się o niej wyrażali. Cecylia jej było na imię, ale paroby ją Cycyleją nazywali. Żaliła się potem, że to chamy, nie klienci, jakich miała w porządnej restauracji kolejowej pierwszej klasy”. Tyle w wielkim skrócie o II RP według Romana Tomczyka.
Ludzka twarz antybohaterów
A pierwszego września 1939 roku z hukiem zatrzaskują się drzwi za młodością przyszłego pisarza. W późniejszej twórczości okupacja niemiecka powraca najmocniej w Małych nadludziach (Wydawnictwo Śląsk, 1967), znakomitej pozycji, którą dziś pewnie by zakwalifikowano jako powieść, a w momencie wydania została uznana za zbiór luźno powiązanych historii prowadzących do jednego końca.
Mali nadludzie to świat hitlerowskiej okupacji z perspektywy volksdojczów, granatowej policji, osobników spod znaku tryzuba, szmuglerów i nietuzinkowych kombinatorów. Kunszt Tomczyka polega w opisie postaw na braku oceny. Autor pozostawia ocenę czytelnikowi. Jak przystało na mistrza. Za główną postać tej opowieści śmiało można uznać komendanta granatowej policji, Kazimierza Nowaka, który wyrasta na największego antybohatera w historii polskiej literatury. Przyjrzyjmy się jego niektórym obowiązkom.
Komendant Nowak
„Policja miała mnóstwo roboty: ochrona spędów bydła, na których zabierano sztuki na rzeź, pobory koni na potrzeby wojska, odstawy kontyngentów, ludzi do Rzeszy, kolczykowanie świń. Wszystkie te akcje musiały być osłaniane, bo zdarzały się napady i przepędzanie targowników, kolczykarzy i komisji. Miało to jednak i przyjemną stronę: każdy z policjantów wracał bogatszy niż wyjeżdżał a nadto po ukończeniu urzędowania odbywało się sute przyjęcie. Komendant lubił takie rzeczy: honorowano go i pojono, czuł się najważniejszą osobą i jeśli był zadowolony, przymykał oko na różne niedociągnięcia i matactwa. Kiedy jednak nie było tak jak trzeba, wpadał w złość i kończyło się to źle dla całej miejscowości. (…) Złotym jabłuszkiem był także pobór do osiemnastolatków do Baudienstu (Służby Budowlane). Nikomu nie chciało się iść na cały rok albo i więcej do niewolniczej pracy od szóstej rano do szóstej wieczór, chodzić w drewniakach i gałganach, jeść brukiew i brać bicie. Komisja zwalniała, jeśli na gospodarstwie brakowało rąk do pracy lub w wypadku całkowitej niezdolności fizycznej. Jedno i drugie można było uzyskać za dziesięć tysięcy złotych. Jeśli więc w gminie zwolniono w ten sposób 200 ludzi, komisja, do której wchodził przedstawiciel Baudienstu, felczer lub sanitariusz z tejże służby, komendant posterunku i wójt zarabiała dwa miliony, a na dziesięć gmin dwadzieścia milionów, po cztery czy pięć milionów na łebek. Cóż przy tym znaczyła pensja miesięczna w wysokości trzystu złotych?” – czytamy.
Tę część działalności komendanta Nowaka można by nawet uznać za pożyteczną. Został jednak zastrzelony za sianie terroru w podlegającym mu powiecie: rabunki, morderstwa, masakrowanie i karanie ludzi bez najmniejszego powodu. Pochowano go z honorami jako zasłużonego dla III Rzeszy.
Smaczek do refleksji
W powieściach i opowiadaniach Romana Tomczyka co strona same smakołyki. Na zakończenie jeden z nich, wyłowiony z Małych nadludzi: „W trzydziestym dziewiątym roku przed wybuchem wojny wyszło, jak wiadomo, zarządzenie o oddaniu posiadanych zezwoleń na broń krótką oraz myśliwską i zdeponowanie jej na posterunkach”.
Do refleksji.
Adam Rosłoniec