Podstawowy problem można sprowadzić do zagadnienia, czy władza ma swoje źródła nadprzyrodzone (boskie), czy jest rezultatem tak zwanego rozwoju społecznego?
Odpowiedzi na powyższy dylemat mogą oczywiście być różne, ale wcale nie jest łatwo je odnaleźć i postawić. A choćby dlatego, że nieziemskie jej nadanie, jako konieczności wynikającej z samej istoty życia, nie musi się wcale kłócić z jej opisem jako zjawiska wspólnotowego. Musimy postawić sprawę tak: nasze stanowisko zależy, od którego momentu rozpoczniemy swoją narrację. Bo rzeczywiście: to co ma swoje nadprzyrodzone źródła może, a właściwie nawet musi objawiać się również pod postacią fenomenu społecznego.
Możemy przez chwilę przypuszczać, że to jedynie problem tak zwanego aparatu pojęciowego, a nawet mód królujących w poszczególnych epokach. Jeśli by tak: dochodzimy ostatecznie do relatywizacji i zdania, że wszystko to tylko dobór słownictwa, a zatem prawda właściwie nie istnieje. Tak zaś nie jest! By wybrnąć z poznawczej pułapki należy prawidłowo podać wyjściową tezę, gdyż ta wywiedziona w części wstępnej, może być niedostateczna i nie wieść do poprawnej konkluzji. I tak samo uznanie boskich źródeł władzy (uściślijmy, że politycznej) może na przykład oznaczać, że konieczność jej istnienia wynika z istoty ludzkiej natury pochodzącej od Boga, a nie, że w każdym historycznym przypadku jest skutkiem nadprzyrodzonej interwencji w ludzkie życie.
Z kolei odwrotny pogląd na to zjawisko zrozumiałe jako fenomen o historycznej wyłącznie naturze, też nie jest jednoznaczny. Choćby taka sprawa: czy władza jest warunkiem koniecznym, by społeczeństwo mogło istnieć? Czy może ma ona przygodny charakter, a w takich okolicznościach może zniknąć i życie swoim tokiem potoczy się dalej? Widzimy, że cały ten ludzki dylemat należy naświetlić nieco inaczej. Wydaje się, że chodzi nie o to – albo tylko o to – iż w Twórczym zamyśle władza została wkomponowana w naszą jaźń, ale o to, że za każdym razem za desygnowaniem do jej sprawowania stoi sam Bóg. W drugim przypadku, czy władza jest kontraktem – umową, czy ugodą społeczną? Ty świadczysz władcze usługi, a my w pewnych granicach jesteśmy ci posłuszni, a właściwie tolerujemy ciebie niczym zobowiązanie jednego z uczestników umowy.
Rozważmy te sprawy, zaczynając od drugiej. Tu musimy dostrzec kilka słabości tego dominującego, w liberalnym świecie, poglądu. Jeśli władza jest skutkiem swoistej umowy, czy nawet pewnego rodzaju doktrynalnej fikcji to wypada również spytać: kontraktu kogo z kim? Nawet gdyby założyć, że konstytucje są tymi fundamentalnymi aktami, to zjawisko władzy nigdy na tym nie polegało. Jak wiemy do porozumienia zasiadają dwie strony, a tu o ile lud istnieje zawsze i wciąż – to kto desygnuje tych, którzy mają rządzić? Właściwie nie wiadomo. Może chodzi na przykład o to, że do aspirowania o władzę ktoś jednak w, np. tajne stowarzyszenia. Fikcyjność i utopizm to ważne zagadnienia. Zacznijmy od obserwacji, że jeśli nie ma ona tych źródeł – to jakie ma? Obserwujemy przecież, że jest ona człowiekowi przypisana. Są jej różne odmiany. Ale ograniczanie jej do wkomponowania w naszą naturę jest zbytnim przychyleniem się do liberalnych doktryn. Pan Bóg uczestniczy bowiem w historii i jest też dawcą każdej konkretnej władzy. Nazywamy to Pomazaniem.
Antoni Koniuszewski
Myśl Polska, nr 39-40 (22-29.09.2024)