PublicystykaŚwiatGraban: Koniec hegemonii Zachodu

Redakcja11 miesięcy temu
Wspomoz Fundacje

Chyba już wiemy skąd się bierze bogactwo i dla czego Zachowi brakuje odwagi w przyznaniu się do porażki? Pytanie o to dla czego jedne narody są bogate, a inne biedne nurtuje historyków ekonomii co najmniej od 200 lat.

Stawiali je Adam Smith, Thomas Malthus, David Ricardo, Karol Marks, John M. Keynes, a w czasach współczesnych m.in. Ronaldo Cameron czy też szczególnie popularny w Polsce Brytyjczyk David S. Landes.

W niewielkim stopniu dociera do nas, że przynajmniej od kilkunastu lat odpowiedź na pytanie dotycząca przyczyn bogactwa stała się dla nas bardziej wyrazista. Niektórym środowiskom naukowym, ideowym i politycznym zależy jednak na maskowaniu tej prawdy, tj. odwracaniu uwagi opinii publicznej od faktu, że pewnym krajom dotychczas bardzo zacofanym sztuczka ta się udała, tj. prześcignęli Zachód. Ba, zadanie swoje państwa te zrealizowały z nadwyżką. Wiemy też dlaczego tak się stało.

Zacznijmy od docenienia pewnych nurtów refleksji lewicowej czy też antyglobalistycznej, choć realizowanych także z błogosławieństwem Franciszkowego chrześcijaństwa w diagnozie charakteru współczesnych, ale także i historycznych nierówności. Podobnie jak Karol Marks, środowiska te stoją na stanowisku, iż powodem polaryzacji dzielącej świat na bogate centra i biedne peryferie pozostaje system, który swe historyczne triumfy oparł na przewadze militarnej i potędze ekonomicznej zbudowanej na podbojach kolonialnych. Nie chcę tu omawiać etapów europejskiego projektu modernizacji, eksploatacji i kolonialnego podporządkowania ludów peryferyjnych Zachodowi ani jego zgubnych konsekwencji, gdyż problem ten jest dobrze opisany w literaturze. Ciekawszy jest komponent psychologiczny tego procesu. Otóż oświeceni Europejczycy, a potem głównie Amerykanie stawiali siebie w pozycji uprzywilejowanej. Nie zawsze stały za tym interesowne czynniki władzy czy ekonomii.  Często wręcz przeciwnie, inspiracje były motywowane filantropią, chrześcijańską skłonnością do altruizmu i pomocy bliźnim. Tak czy inaczej to człowiek Zachodu posiadał w swoich rękach klucz do „kamienia filozoficznego” – rządzenia światem i dystrybucji dochodów.  Już Kartezjusz – twórca nowoczesnego racjonalizmu jako pierwszy wprowadził rozróżnienie na „centrum i peryferie”, co stało się asumptem do tezy o „zawinionej niepełnoletności” kultur niezachodnich jako bardziej tradycyjnych, opartych na zabobonach i przesądach a nie na rozumie jak oświeceni ludzie Zachodu. Płynął stąd wniosek, że peryferie z własnej winy znalazły się w nędzy i biedzie, a jedyną szansą może być dla nich dobrowolne poddanie się procesowi ucywilizowania w wykonaniu zachodnich instytucji.

Pod tym względem niewiele się zmieniło do czasów współczesnych. Powojenna polityka Stanów Zjednoczonych i działających pod ich egidą organizacji w stylu Międzynarodowego Funduszu Walutowego, Światowej Organizacji Handlu czy Banku Światowego są kontynuacją logiki kolonialnej, choć realizowanej bardziej w białych rękawiczkach. Niezależnie od wszystkich różnic i późniejszych modyfikacji polityka ta odziedziczyła po swej poprzedniczce najważniejsze założenia ideologiczne głoszące, że przepaść między Pierwszym a Trzecim Światem jest wynikiem zacofania, archaicznych struktur gospodarczych oraz braku umiejętności włączenia się do głównego nurtu ekspansji ekonomicznej i postępu cywilizacyjnego. To stąd pochodzi propagowana pod szyldem Konsensusu Waszyngtońskiego, ale i ideologii UE retoryka programów dostosowania strukturalnego i wiara w prorozwojowy efekt włączenia gospodarek Południa w sieci globalnej wymiany.

Zgodnie z tezami wielu ekonomistów alterglobalistycznych, a zwłaszcza noblisty Josepha E. Stiglitz efekty reform realizowanych pod szyldem założeń waszyngtońskich często trafiają  jednak w próżnię. Model rozwoju oparty na forsownym urynkowieniu jest ekskluzywny, gdyż narzuca (a właściwie kontynuuje, zgodnie z logiką neokolonialną) nierówną dystrybucję dostępu do ścieżek rozwoju. Inną dla centrum, inną dla peryferii globalnego systemu. Stiglitz dostrzega w tym swoistą hipokryzję zachodnich elit i może nawet nie do końca uświadomioną przez nich chęć utrzymania reszty świata w podległości neokolonialnej. Północ dba o swój monopol oferując Południu nierówną wymianę (produkty wysokiej technologii za surowce i wyroby przemysłowe o niższej wartości dodanej), niesymetryczną liberalizację (likwidacja barier celnych i subwencji przy zachowaniu ich na Północy), niesprawiedliwą dystrybucję innowacji (monopolizowanych przez wielkie korporacje Północy za pomocą praw o własności intelektualnej) i niedemokratyczną globalizację (zarządzaną za pomocą ośrodków władzy w rodzaju G 8, OECD, MFW czy Banku Światowego, a także bezpośrednio przez interwencje zbrojne).

Diagnozy środowisk antyglobalistycznych m.in. dotyczące skutków konsensusu waszyngtońskiego są oczywiście słuszne. Słuszne, ale nie dość konsekwentne. Budzi zdziwienie omijanie przykładów państw azjatyckich bądź przynajmniej nie wyciąganie wszystkich wniosków płynących z analizy tych ewenementów. Taka pogłębiona analiza  mogłaby dostarczyć istotny wkład do refleksji na temat przyczyn ubóstwa, a także recept na szybką modernizację, tym bardziej, iż były to państwa, które wyłamując się założeniom konsensusu odniosły w ostatnich latach niebywały sukces ekonomiczny podważając niezachwianą dotąd pozycję Zachodu, a zwłaszcza Stanów Zjednoczonych. Oprócz Państwa Środka będą to oczywiście państwa Azji Południowo-Wschodniej, a także Indie, choć lista wciąż się wydłuża.

Antyglobaliści posuwają się nawet do straszenia społeczeństwa Zachodu wschodnim modelem gospodarki. Jeden z intelektualistów antyglobalistycznej lewicy Sławoj Żiżek ukuł na tą okoliczność zwrot o „azjatyckiej zarazie”, która rzekomo rozprzestrzenia się na cały świat, w tym w Europie, dając poparcie różnym populistycznym rządom i ugrupowaniom, które zachwycają się azjatyckim modelem gospodarki.  Z drugiej zaś strony półki księgarń uginają się pod ciężarem książek straszących przed chińskim planem dominacji nad światem, podobnie jak to sto lat temu straszono przed żydowskim („Protokoły…”). Zachód trzęsie się ze strachu z powodu poszerzania wpływu wrogich względem jego wartości imperiów i jego sił ekonomicznych, jakby nie zauważając, że przecież jeszcze do niedawna nie ustawał w wysiłkach by zmniejszyć dysproporcje społeczne i dać szansę biedniejszym krajom o innej niż on kulturze. Czyżby jego intencje były nieszczere?

A może liberalna i socjalistyczna cnota narobiły w gacie ze strachu, że wypuściły dżina z butelki, niechcący budząc śpiącego niedźwiedzia, a raczej smoka. Tego samego smoka, któremu cytowany na początku brytyjski historyk diagnozował nie tak dawno pozostanie ostatnim wagonem  podłączonym do europejskiego pociągu. Pomijając już temat wojen handlowych USA-Chiny i wzajemnych sankcji, ostatnio wskazuje się na Zachodzie na zagrożenia ataków cybernetycznych, a Unia Europejska przyjmuje specjalne prawodawstwo wymierzone w chińskich armatorów podejrzanych o szpiegostwo gospodarcze, by uniemożliwić mi wykup zachodnich firm, portów morskich i lotnisk.

Owe kasandryczne przepowiednie o widmie żółtej rasy są dziś autorstwa głównie anglosaskich pisarzy i analityków nurtu neokonserwatywnego, ocierających się w swych wywodach o zagadnienia geopolityki, bezpieczeństwa militarnego, cyberataków i szpiegostwa gospodarczego. Nie chcę oczywiście twierdzić, że we wszystkich przypadkach obawy te są bezzasadne, tak było jednak od zawsze, że biedniejsze kraje w pierwszej fazie rozwoju uruchamiały efekt naśladownictwa – wystarczy przestudiować historię sukcesu Japonii poczynając od restauracji Meiji. Trudno zatem oprzeć się wrażeniu, że chyba bardziej chodzi o coś z rodzaju urażonej dumy Zachodu, a zwłaszcza Anglosasów, że ktoś im wykradł tajemnicę istnienia.

Co ciekawe, lewica posługuje się podobną narracją, pomimo tego, że jeszcze nie tak dawno piętnowała nadużywanie retoryki ochrony praw własności intelektualnej, słusznie zauważając, że stojące na jej straży prawodawstwo służy pielęgnowaniu status quo. Amerykańskim korporacjom i ich wpływowym kapłanom w rodzaju Billa Gatesa i George’a Sorosa było na rękę utrzymanie bezpiecznej przewagi technologicznej i uprzywilejowanej pozycji w łańcuchach wartości. Peryferiom należała się oczywiście pomoc (jako ochłapy zrzucone z pańskiego stołu) i technologiczni kapłani lubili się nią szczycić przybierając pozy czułych na losy świata filantropów, choć przecież musieli sobie zdawać sprawę, że włączenie krajów biedniejszych w globalne rynki sprowadza ich do roli wiecznych poddostawców zamkniętych w błędnym kole niedorozwoju, producentów komponentów opartych na wkładzie surowców i nisko wynagradzanej pracy, a nie intelektu. Bogaci lubią manifestować swoją dobroczynność, pod warunkiem, że ich pozycja jest nienaruszona. Okazuje się, że kawiorowa lewica również.

Skąd zatem tak nerwowa reakcja artykułowana zarówno ze strony lewicy, antyglobalistów, jak i neokonserwatywnej prawicy? Przecież czyż nie chodziło o to by wyrównywać różnice między Wschodem i Zachodem, między Północą i Południem? Czy nie o to by myśl technologiczną zasiać w innym kraju niż zachodnim i dać mu możliwość dogonienia pędzącego pociągu? Chyba już znamy odpowiedź na powyższe pytanie. Na pewno nerwowość ta płynie stąd, iż kraje azjatyckie, a wymienić wśród nich należy także Indie oraz państwa Azji Południowowschodniej (Malezja, Tajlandia, Wietnam) odwołują się do innych modeli gospodarczych, politycznych i ideologicznych, niż te, które są propagowane na Zachodzie.

Gdyby przyjrzeć się bliżej sukcesowi „kapitalizmu z azjatyckimi cechami” (termin ukuty przez legendarnego przywódcę Singapuru Lee Quan Yewa w latach 80-tych) należałoby potwierdzić, iż przede wszystkim potwierdza on tezę o wpływie kultury na gospodarkę. Uściślijmy, że mamy na myśli kulturę w znaczeniu zalet paternalistycznego i prorodzinnego konfucjanizmu, który uczy etosu pracy, autorytetu i dyscypliny bez zachodniego rozprężenia i „popuszczania pasa”, z drugiej zaś strony mniejszą wagę przywiązuje do abstrakcyjnego i bezosobowego prawa oraz formalnych regulacji (jako konsekwencji weberowskiego Entzauberung der Welt), a większą do bardziej tradycyjnych relacji i zaufania – czyli więzi organicznych.

Odwołują się w końcu do innych rozwiązań politycznych wykazując pozytywne skutki ograniczenia swobód demokratycznych, a czasami wręcz autorytarnych form rządów. To się oczywiście nie podoba na demoliberalnej prawicy, ale może jeszcze bardziej na lewicy. Jak ubolewa przedstawiciel tej ostatniej Żiżek w książce „Od tragedii do farsy”: „Do tej pory wydawało się, że kapitalizm jest nieodłącznie związany z demokracją – od czasu do czasu oczywiście osuwał się w jawną dyktaturę, ale po dekadzie lub dwóch demokracja znów powracała jako dominująca siła (przypomnijmy sobie przypadki Korei Południowej i Chile). Teraz jednak związek między demokracją i kapitalizmem został definitywnie zerwany”.

Twierdzę też, iż paradoksalnie teza, że to sami biedni odpowiadają za swoje ubóstwo jest w pewnym sensie prawdziwa, podobnie jak rewers tej tezy, że tylko w oparciu o własne zasoby materialne i kulturowe, a przede wszystkim w oparciu o własną inicjatywę kraje biedne mogą wspiąć się na drabinie rozwoju. Nie trzeba czekać na innych, ani na ich dyktowane z pozycji silniejszego porady. Oczywiście dobrze mieć z tyłu głowy zachodnie doświadczenie historyczne, sukcesy i porażki tego doświadczenia, wykorzystywać np. zalety filozofii indywidualistycznej, która zdeterminowała zachodnie prawodawstwo, technologie czy modele zarządzania, podobnie jak dla przykładu ojciec sukcesu Toyoty wychowywał się na pamiętnikach Henry Forda. Gdy jednak przyszło co do czego wiedzę tą wykorzystał, ale zrobił to po swojemu, w oparciu o rodzimą kulturę (więzy rodzinne, zaufanie) i to dzięki temu japoński przemysł samochodowy stał się najbardziej konkurencyjny na świecie nieustannie podnosząc jakość produktów (filozofia kaizen).

Dokonujące się na naszych oczach przemiany cywilizacyjne związane z upadkiem amerykańskiego monopolu w gospodarce oraz kryzysem międzynarodowych instrumentów pomocowych i narodzinami świata wielobiegunowego są najlepszym potwierdzeniem słuszności powyższej diagnozy. Z jednej strony płynie stąd utrata bezpieczeństwa i stabilności w gospodarce międzynarodowej oraz przewidywalności jej łańcuchów dostaw. Z drugiej jednak strony sytuacja ta daje nadzieję poszczególnym państwom i kulturom na zmianę status quo pod warunkiem, że właściwie rozpoznają znaki czasu.

System globalnej gospodarki kapitalistycznej stworzyli Europejczycy, największe profity czerpali z niego Amerykanie. Dziś z powodzeniem korzystają z niego państwa wschodniego kręgu kulturowego, które pokonują Zachód wmyślonymi na zachodzie sposobami, ale robią to zupełnie po swojemu. I tego właśnie nie mogą znieść ludzie Zachodu, a zwłaszcza Amerykanie, obrażeni, że ktoś im wykradł tajemnicę i święty ogień – pilnie strzeżone klucze do rządów nad światem.

Michał Graban

fot. Wikipedia (terminal lotniska Guangzhou)

Myśl Polska, nr 3-4 (14-21.01.2024)

 

Redakcja