Każdy człowiek, występujący na co dzień w wielu rolach społecznych, zadaje sobie od czasu do czasu pytanie, kim jest, jaka jest jego indywidualna, osobista tożsamość, i jak plasuje się w relacjach zbiorowych (na tle grupy – od rodziny poczynając, na społeczeństwie i państwie kończąc). Czy jest sprawcą pewnych zdarzeń, czy tylko niemym świadkiem historii?
Najważniejszym czynnikiem warunkującym naszą przynależność jest geografia. Każdy podlega w jakimś stopniu topofilii. To głęboki związek uczuciowy, przywiązanie, osobliwa miłość do miejsca swojego urodzenia, wychowania, zamieszkania, a nawet hołubienia i wywyższania ponad inne. Z tego powodu stałe miejsce zamieszkania i poczucie wspólnoty z pobratymcami determinuje przynależność do grupy narodowej czy etnicznej, zajmującej określone terytorium.
Spoiwem dla tożsamości narodowej i terytorialnej jest przynależność państwowa, wyrażająca się w posiadaniu statusu obywatelstwa. Ono daje uprawnienia polityczne, do których należy przede wszystkim sprawstwo w kreowaniu organów władz publicznych. Czynne i bierne prawa wyborcze umożliwiają udział obywateli w wyłanianiu swoich przedstawicieli, ale i kandydowanie na wybieralne stanowiska. To najważniejszy aspekt upodmiotowienia obywateli, choć często pozostaje on fikcją. Bo to nie sami obywatele, lecz instytucje pośredniczące między nimi a władzą decydują naprawdę o selekcji kandydatów i wynikach wyborów. To przede wszystkim partie polityczne, ale bywa także, że rozmaite grupy interesu i nacisku, w tym kościoły, modyfikują kształt list wyborczych.
Nie bez powodu w języku politologii pojawił się termin „demokracji elektoralnej” (wyborczej), oddający osobliwy paradoks. W różnym zakresie bowiem spełniane są formalne warunki wyborów, ale władza ma charakter „suwerenny”, to znaczy sprawuje rządy bez oglądania się na zewnątrz i bez ulegania presji opozycji wewnętrznej. Tę ostatnią traktuje jako agenturę obcych wpływów, co prowadzi do coraz większego ograniczania praw politycznej konkurencji. Wybory nie służą z zasady do wyłaniania reprezentantów obywateli, lecz do przekazywania „suwerennej”, czyli pełnej i nieograniczonej władzy rządzącym. To prowadzi każdą taką pseudodemokrację do dyktatury.
Każde wybory są okresem wzmożenia tożsamościowego. Ludzie częściej odwołują się wtedy do tożsamości kolektywnej. Mniej ważna staje się tożsamość osobista. Rośnie natomiast znaczenie przynależności do danej grupy – zwolenników, a nawet „wyznawców” jakiejś partii i jej przywództwa. Poprzez odwołanie do stadnego instynktu ludzie odzyskują poczucie sprawstwa i wpływu na zdarzenia. Czują tę ulotną moc, która znika zaraz po wyborach. No bo przecież realnie nie mają żadnego udziału w kreowaniu nowego rządu, doborze kadr, ani ukierunkowaniu polityki zgodnej z interesem ogółu. Liczy się przede wszystkim interes zwycięskiej koterii.
Mobilizacji wyborczej obywateli towarzyszy aktywizacja rozmaitych funkcji poznawczych. Przede wszystkim następuje emocjonalna identyfikacja własnych preferencji politycznych, rzadziej próba zrozumienia (często jedynie próba, bez pożądanego efektu), jakie skutki przyniesie konkretny wybór dla siebie samego i swoich bliskich. Pod wpływem intensywnej indoktrynacji, propagandy i agitacji uruchamiają się rozmaite procesy motywacyjne, rośnie gotowość do poświęceń i ponoszenia ryzyka dla dobra własnego obozu politycznego. Pojawia się tendencja do faworyzowania swojej grupy, a deprecjonowania grup konkurencyjnych.
Można także zaobserwować zjawisko tzw. narcyzmu grupowego. Jest ono wynikiem chronicznego aktywizowania tożsamości grupowej tych, którym wydaje się, że są prawdziwymi patriotami, ale są niedoceniani i dezawuowani przez innych. Wydaje się, że oparciem dla dotychczasowych rządów w Polsce byli wyborcy szczególnie przewrażliwieni i nadmiernie wyczuleni na wszelkie objawy krytyki czy niedocenienia. Ujawniały się rozmaite kompleksy niższości i niedowartościowania, a także chęć kompensowania doznanych lub wyimaginowanych upokorzeń i krzywd.
Nieustanne, acz często bezrefleksyjne podkreślanie „polskości” i konieczności odparcia zagrożeń ze strony „obcych”, świadczy nie tylko o poczuciu osobności i wyjątkowości własnej grupy, ale też o wrażeniu lekceważenia przez innych. Psychologowie pokazują, jak narcyzm grupowy zwiększa skłonność do agresji wobec grup obcych czy też realnie zagrażających dotychczasowemu układowi sił politycznych (Wiesław Łukaszewski i in., Tożsamość. Trudne pytanie, kim jestem, Sopot 2012).
Zadziwiająca przy tym jest ambiwalencja tych wyborców wobec samych siebie. Z jednej strony chcą stanowić o sobie, ale z drugiej strony odmawiają tego samego prawa swoim oponentom politycznym. Nie akceptują podstawowej dla demokracji zasady pluralizmu politycznego i działania rządzących w interesie całej wspólnoty obywatelskiej, a nie tylko w interesie „swojaków”. W doktrynie rządzącej dotąd prawicy Polska jest własnością dwu plemion, które się nawzajem zwalczają, a dobro wspólne jest pojęciem abstrakcyjnym. Zwycięzca w wyborach ma prawo nie tyle do „podziału łupów”, ale ich całkowitego zagarnięcia. I nic tu nie pomoże powoływanie się na konstytucję, bo elektorat każdorazowo od nowa ją legitymizuje tak, jak życzy sobie tego partia zwycięska.
Kłopot z elektoratem jest tym większy, że część elit intelektualnych, naukowych czy artystycznych stanęła naprzeciw siebie, a nawet przeciwko sobie, zamiast współpracować na rzecz „kompromisu historycznego”. Narodowa zgoda w praktyce jest nieosiągalna, ale możliwy jest dialog zwaśnionych plemion i poszukiwanie tego, co łączy Polki i Polaków, a nie tego, co nas różni i skłóca.
Wraz z obnażaniem mafizacji państwa, czyli zawłaszczania go przez panującą kamarylę partyjno-oligarchiczną, trzeba ludzi uświadamiać na wszystkich szczeblach życia społecznego, od rodzin poczynając, że Polska stacza się po równi pochyłej, jak w XVIII stuleciu. Ludzie światli, tak jak w epoce stanisławowskiej, muszą głośno protestować, nawet gdy wywołuje to ostracyzm ich środowisk. Zapomnieliśmy, że nawet wśród biskupów byli wówczas tacy jak Ignacy Krasicki, którzy potrafili budzić sumienia świadomych zagrożeń obywateli. Faktem jest, że nie zapobiegli katastrofie. Dominacja władcza, kontrola finansów i klientelizm prowadzą do bezkarności władzy, a apatia i przyzwolenie społeczne pozwalają na postępującą dewastację tak instytucji publicznych, jak i zasad moralności społecznej. Wszyscy wtedy ulegają deprawacji.
Brak autorytetów, gotowych do pośredniczenia między zwalczającymi się obozami politycznymi jest rezultatem zaniku (atrofii) odpowiedzialności za państwo i jego losy. Neoliberalny kapitalizm wyzwolił w wielu ludziach o poważanej pozycji społecznej czy zawodowej tożsamość „latentną”. Oznacza ona, że te osoby są w stanie ciągłej gotowości do zaangażowania się w życiu społecznym i politycznym, ale przyjmują raczej postawę wyczekującą, obojętną, a nawet zdystansowaną. Często na zasadzie „moja chata z kraja”. „Jeśli milczysz i nie sprawiasz kłopotów, masz spokój” (Monika Frąckowiak, Deforma demokracji, październik 2023). Nie bez znaczenia są postawy konformistyczne i oportunistyczne, które są wynikiem wygodnictwa, tchórzostwa i zaprzaństwa.
W ten sposób w Polsce ukształtował się dziwny stosunek sił politycznych i najbardziej wykształconej oraz świadomej części elektoratu. Za rozmaite apanaże i przyzwolenie na „robienie karier”, albo po prostu za „święty spokój” polscy intelektualiści z różnych stron spektrum politycznego, a co najboleśniejsze, rektorzy największych polskich uczelni, senaty i rady wydziałów, wszyscy poszli na taki układ z władzą, że w zamian za wymierne korzyści (dla siebie i swoich środowisk) afirmują kompradorski reżim polityczny. Nie przeszkadza im jego nacjonalistyczno-klerykalny i antydemokratyczny charakter. Udają, że demokracja w Polsce jest na tyle ugruntowana, że nie grozi nam recydywa autorytaryzmu. Są w katastrofalnym błędzie!
Ponieważ tekst powstaje w okresie tuż przed wyborami, do ostatniej chwili trudno wyrokować, jak zmienią się ludzkie postawy i zachowania po ogłoszeniu ich wyników. Niezależnie od tego, kto zdobędzie władzę, elity intelektualne muszą podjąć debatę wokół wielu tematów i problemów, które nie wybrzmiały w ogóle w trakcie kampanii wyborczej. Czy jednak będą w stanie sprostać wyzwaniu? Czy znowu zatriumfują koteryjne egoizmy, a interes narodu obywatelskiego zostanie złożony na ołtarzu cynicznych igrzysk politycznych?
Wygląda na to, że politycy z żadnej opcji nie będą w stanie przywrócić współpracy politycznej w państwie na warunkach poszanowania własnych tożsamości, z jednoczesną troską o dobro wspólne. Dlatego też w dobie skonfliktowania na różnych poziomach życia społecznego ktoś musi upominać ludzi, że żyjemy w coraz bardziej współzależnym świecie, wymagającym solidarności i empatii, a nie wykluczenia i wrogości. Gdzie więc szukać „literackich przywódców klas”, jeśli wiele środowisk objęła apatia i degrengolada?
Polacy nie uratują ani dobrobytu, ani wolności, jeśli zanegują poprzez swoje zacietrzewienie, resentymenty i megalomanię wszystkie wartości, pozwalające Polsce korzystać ze zdobyczy cywilizacyjnych współczesnego świata. Dlatego czas skończyć z kwalifikowaniem narodów na przyjazne i wrogie, zrezygnować z obsesji i strachu na rzecz dyplomacji koncyliacyjnej, pojednawczej. Bezpieczeństwa międzynarodowego nie da się oprzeć jedynie na megalomańskich zbrojeniach i wątpliwych sojuszach, tym bardziej z państwami pogrążonymi w wojnie. Bezpieczeństwo każdego pojedynczego państwa jest warunkowane przez sąsiedzką normalność i pozytywną komunikację (dialog), co każdy może sprawdzić na przykładzie własnych, lokalnych doświadczeń. Dlaczego Polakom podoba się zatem szczucie na Rosję i Niemcy, jakby nie zdawali sobie sprawy, że na dłuższą metę prowokowanie draki skończy się prawdziwym bolesnym starciem?
Bezpieczeństwo trzeba zacząć budować od zrozumienia swojej tożsamości. Nie polega ona przecież na wyjątkowości czy misyjności (wszystkie prometeizmy skompromitowały się od czasu „antemurale”, czyli „przedmurza chrześcijaństwa”, do dziś), ale na umiejętności akomodacji, pragmatycznego dostosowania się i wniesienia swoich pozytywnych wartości do zasobów wspólnoty ludzkiej.
Gdyby choć przez chwilę zastanowić się, co dzisiejsza Polska ma do zaoferowania światu, to odpowiedzi mogłyby okazać się kompromitujące dla rządzących i zawstydzające dla rządzonych. Oferują oni bowiem przede wszystkim lęk egzystencjalny, wyrażający się w uprzedzeniach i pretensjach do innych nacji. Wypominanie historycznych krzywd innym i odwoływanie się do mitycznej idealnej przeszłości, bez rachunku własnych błędów i wyrzutów sumienia za sarmacką głupotę, zabobonną religijność i obskurancką ideologię, stały się wyróżnikiem anachronicznego wizerunku i niesławnej reputacji naszego kraju w świecie.
Szczególnie zastanawia wśród wielu polskich wyborców dominacja tożsamości, opartej na wierze w obietnice. Ludzie w ocenach rzeczywistości uciekają od faktów. Są łatwowierni i naiwni. Mają bardzo powierzchowny i prymitywny ogląd świata. Posyłają swoje dzieci do coraz słabszej szkoły, ale tego nie widzą. Nie przeszkadza im ideologizacja życia publicznego. Bezkrytycznie wierzą rządowym mediom. Zachodzi jakieś niewytłumaczalne otępienie umysłów, polegające na utracie pamięci historycznej. Nikomu nie wadzi „gomułkowszczyzna” w wydaniu współczesnym, ani „komizm sytuacyjny”, przypominający wiece z czasów Edwarda Gierka: „Czy tego chcecie? – Chcemy! Iść jak barany na rzeź? – Tak jest!”.
Wybory są świętem demokracji. Dają okazję do sprawdzenia się w rywalizacji politycznej, w której powinni wygrywać kandydaci, reprezentujący racjonalne programy, osoby kompetentne, błyskotliwe i zdolne, gwarantujące swoimi cechami sprawnościowymi realizację postulatów i deklaracji wyborczych.
Wybory to także sprawdzian dojrzałości obywatelskiej. Niezależnie od tego, kto zostaje zwycięzcą, a kto przegranym, po ogłoszeniu wyników trzeba pobudzić dwa procesy, które dla wspólnego dobra pozwalają myśleć w sposób racjonalny i propaństwowy. Z jednej strony musi skończyć się faworyzowanie grupy zwycięskiej, a z drugiej zaprzestanie deprecjonowania grup opozycyjnych. Jeśli tych lekcji nie wyprowadzą z dotychczasowych negatywnych doświadczeń politycy wszystkich opcji oraz popierający ich wyborcy, pogłębiająca się polaryzacja i wrogość niechybnie doprowadzą do katastrofy. Może niekoniecznie do wojny domowej, ale do dyktatury na pewno. A może do jednego i drugiego?
Tożsamość wyborcza traktowana jako źródło wrogości i agresji jest najbardziej szkodliwym przejawem identyfikacji jednostek i grup w społeczeństwie. Zadaniem elit intelektualnych powinna stać się nowa „praca od podstaw”, aby przywrócić wiarę ludzi w zdolność porozumiewania się na rzecz wspólnego dobra. Trzeba uczyć ludzi od najmłodszych lat szkolnej edukacji, że konflikty międzygrupowe mają w dużej mierze źródła subiektywne. Tkwią one w błędnym postrzeganiu własnej grupy oraz niechęci i wrogości wobec innych czy obcych. Nie bez znaczenia są kłopoty z samooceną i rozmaite aberracje poznawcze, które zależą tak od samego człowieka, jak i uwarunkowań sytuacyjnych.
Zastanawia mnie, jak zareagują na ewentualną przegraną w wyborach obrońcy istniejącego status quo, a jak zdynamizują swoją tożsamość zwolennicy zmiany, gdy wreszcie będą mogli ją realizować. Czy ujawniana w trakcie kampanii wyborczej agresywność zwolenników bloku rządzącego obróci się w akcje bojkotu i obywatelskiego nieposłuszeństwa wobec nowej władzy? Czy zatem zwycięski obóz jest przygotowany na to, aby poradzić sobie z wrogością dużej części społeczeństwa, podburzanego przez przegranych frustratów?
Przed nową władzą staje tytaniczne wyzwanie, aby szybko skonsolidowała swoje zaplecze polityczne i organizacyjne oraz przystąpiła do zapowiedzianych reform. Pilna konieczność wymiany kadry urzędniczej i zaprzestanie szkodliwej działalności mediów publicznych może być pierwszym krokiem do sukcesu. Nie będzie wolno zwlekać z przywracaniem praworządności w instytucjach publicznych, w tym w sądach, z jednoczesną troską o zapobieżenie załamaniu i kryzysowi gospodarczemu.
Rozliczenia za nadużycia władzy i zwykłe przestępstwa zabiorą więcej czasu, ale najważniejsze będzie zbudowanie programu moralnej odnowy i uspokojenia nastrojów. Mówienie o pojednaniu skłóconych obozów politycznych jest raczej „pobożnym życzeniem”. Ważniejsza będzie mobilizacja na rzecz kilku wspólnych dla Polaków celów. Powinny wśród nich znaleźć się m.in.: przywrócenie podziału władz, odcięcie Kościoła od funduszy państwowych, transparentność stanowisk publicznych i kryteriów obsadzania spółek skarbu państwa, dezideologizacja i dowartościowanie szkolnictwa oraz likwidacja instytucji, masakrujących historię Polski (IPN). Rządzący muszą zredefiniować polski interes narodowy, tak w kontekście sąsiedzkim, jak i sojuszniczym. Polacy powinni dać ponownie wyraz swojej europejskości poprzez udział w referendum na temat wyraźnego rozgraniczenia kompetencji państwa i kształtu Unii Europejskiej, do której Polska chce należeć. Wynik referendum dałby argumenty polskiej dyplomacji w dyskusji o reformach tego integracyjnego fenomenu.
Gdyby jednak dotychczasowy układ rządowy utrzymał się po wyborach, najgorszym kierunkiem jego polityki będzie demonstracja triumfalizmu. Pogłębi to podziały w społeczeństwie i wywoła agresywną reakcję jego części. Oby dymisje najważniejszych generałów w armii nie oznaczały zapowiedzi buntu całej armii, wypowiadającej nie tyle posłuszeństwo demokratycznie wybranej władzy, ile sprzeciw wobec upolityczniania i instrumentalizacji wojska.
Poczucie ciągłości władzy może dać rządzącym nową siłę sprawczą na rzecz konstruowania tożsamości społecznej wokół możliwości, które dają dotychczasowe doświadczenia. Przede wszystkim trzeba będzie zrezygnować z pogardy dla oponentów politycznych. Potrzebna będzie rewizja dotychczasowych programów socjalnych, aby nie przekroczyć „Rubikonu” wydolności gospodarki. Wreszcie konieczna będzie nowa strategia międzynarodowa, zorientowana na przywrócenie zrównoważonych relacji z największymi ośrodkami sił Zachodu, ale także z Chinami i Rosją.
Konfliktogenne rządy osłabiają bezpieczeństwo wewnętrzne i zewnętrzne państwa. Zarządzanie ciągłymi kryzysami, prowokowanymi przez samą władzę, musi ustąpić kompetentnemu rządzeniu państwem. Potrzebna jest doktryna państwowa, uwzględniająca dobro ogółu w postaci umacniania kultury demokratycznej, a nie jej dewastacji. Rosnące ryzyko krachu neoliberalnego kapitalizmu powinno uświadamiać rządzącym, że alternatywą dla racjonalnych rządów demokratycznych mogą być jedynie brutalne („brunatne?”) rządy o proweniencji ekstremalnej.
Prof. Stanisław Bieleń