Czwartek, godzina 5:28. SMS od znajomego dziennikarza: „Nad ranem Rosja napadła na Ukrainę…”. Przecieram oczy w leśnym hotelu i zaglądam do internetu. Rzeczywiście, przemówienie prezydenta Putina, rozkaz „specjalnej operacji wojskowej”, na Ukrainie wybuchy, walki, rosyjskie uderzenie w infrastrukturę wojskową… Na koniec dnia prezydent Zełenski podaje tragiczny bilans dnia: zginęło 137 ukraińskich żołnierzy. Rosja swoich strat nie podaje. Na szczęście są jedynie nieliczne ofiary wśród osób cywilnych.
Później rozdzwonił się telefon z pytaniami o ocenę sytuacji. Trudno komentować przy takim deficycie informacji. Jednak dzisiaj można jednak już jedno powiedzieć na pewno: wojna, wojna, a gaz płynie jeszcze szerszym strumieniem.
Gazprom w czwartek rano wydał komunikat, że „gaz normalnie płynie przez Ukrainę i zaspokaja zamówienia odbiorców”. I trzeba dodać: nie tylko płynie, ale płynie znacznie szerszym strumieniem. Przez największy punkt odbioru – Veľké Kapušany, na Słowacji, przesył gazu prawie się podwoił. W środę przesłano tam 35 mln m3 (372 GWh), by w czwartek przesłać 60 mln m3 (631 MWh). Widocznie odbiorcy w Europie zechcieli zwiększyć swoje zapasy na końcówkę zimy. Popyt na gaz bowiem w Europie znacząco spadł z powodu wysokich cen. W 3 kwartale 2021 zużycie zmniejszyło się o 10% r/r. Więc Europa nie potrzebuje zbyt wiele gazu.
Ale popyt popytem, a gry cenowe idą swoim torem. W Ameryce na rynku gazu w ogóle nie zauważono wojny, w czwartek ceny wręcz spadły o jeden procent. Co innego w Europie. Tutaj właśnie napłynęły pieniądze z rynków, które na konflikt zareagowały spadkami notowań. Rosnące już od dwóch dni ceny europejskiego gazu na TTF (Title Transfer Facility – holenderski hub gazowy) wybiły wysoko: z 89 do 124 euro/MWh. Ale już w ciągu dnia trend był spadkowy, rynki oceniły ryzyko jako nie na tyle wielkie, by bić rekordy cenowe (167 euro z 21 grudnia). Na polskiej giełdzie TGE, która jest raczej biernym echem giełd europejskich niż lokalną giełdą, ceny podskoczyły z 392 do (TGEgasDA) do 561 zł/MWh – o 43%.
Ale Europa strategicznie i długookresowo potrzebuje gazu. Jest on konieczny jako źródło stabilne, które uzupełnia niestabilne, przerywane źródła wiatrowe czy słoneczne. Cała transformacja energetyczna Unii pozbawiona gazu legnie w gruzach. A to przecież sztandarowy program Brukseli, poszły na to ogromne pieniądze, zaangażowane najpotężniejsze grupy interesu.
Więc gaz musi płynąć. Wojna, nie wojna, musi. Takie sytuacje znamy z biednych krajów trzeciego świata, gdzie wokół walki, wojna, wybuchy, a dobrze pilnowane (i zwykle nieatakowane przez walczących) odwierty spokojnie wydobywają czarne złoto.
Niemiecka Energiewende czy europejska „transformacja energetyczna” to oczywiście źródła odnawialne. Rzecz oczywista w sytuacji, gdy Europa nie ma własnych zasobów surowców energetycznych. Oczywista. Jednak w dzisiejszej klimatycznej konwencji – transformacja energetyczna oznacza gaz, gaz i jeszcze raz gaz. Nie ma innego wyjścia na zabezpieczenie stabilnych dostaw energii. Dlatego Niemcy, zamykając energetykę węglową i atomową, inwestują w gaz. To oficjalna strategia rządowa, a potrzeby nowych mocy gazowych ocenia się między 20 a 30 tysięcy megawatów. To tyle, ile obecnie Polska ma stabilnych mocy energetycznych na węglu.
Dlatego reakcja Zachodu na wojnę na Ukrainie jest wstrzemięźliwa w sprawach energetycznych. Uderzono w finansowanie Rosji, choć nie odcięto jej od SWIFT. Ameryka nie zastosuje finansowej tej „opcji nuklearnej”. Dlaczego? Prezydent Biden wyjaśnił to klarownie: „Sankcje, które nałożyliśmy na rosyjskie banki, mają większe konsekwencje niż zablokowanie SWIFT. To zawsze pozostaje opcją, ale obecnie to nie jest ruch, na który zgodziłaby się Europa”.
A surowce energetyczne? Jego doradca ds. bezpieczeństwa ekonomicznego, Daleep Singh, wyjaśnił: „Świadomie ograniczyliśmy nasze sankcje, by miały wpływ na rosyjską gospodarkę, ale także, by zminimalizować koszty dla USA i naszych sojuszników. Żeby było jasne: nasze sankcje nie są po to, by spowodować jakiekolwiek zakłócenia w eksporcie surowców energetycznych z Rosji”. Chyba jasne?
Patrząc trochę w przyszłość, uważam, że zaopatrzenie w gaz z Rosji będzie stabilnym elementem bezpieczeństwa energetycznego Europy. Jeśli wojna na Ukrainie zakończy się wygraną Rosji, to przesył gazu przez ten kraj może się kilkakrotnie zwiększyć. Z dzisiejszych 40 miliardów rocznie, do których zobowiązano Rosję, do ponad 100 miliardów, które kiedyś przesyłano. To tak naprawdę równa się to nowemu rurociągowi Nord Stream 2. I tak naprawdę, nie jest on dzisiaj potrzebny. Ale że zaangażowane są w niego miliardy dolarów zachodnich koncernów energetycznych, dzisiejsze wstrzymanie procedury regulacyjnej potrwa po prostu dłużej niż wydawało się przed czwartkiem. Myślę, że może rok, a może i trzy lata. Tak samo było z rurociągiem Nord Stream 1, który też długo czekał i też były konflikty, np. Gruzja. Moim zdaniem po zakończeniu tej wojny, procedura zostanie wznowiona i zostanie zakończona tym, że gaz będzie płynął NS2 pełną parą, jak dzisiaj już płynie Nord Stream 1.
Choć może… nie pełną parą. Będzie ogromny nadmiar mocy przesyłowych. Ogromny. A że Europa nie potrzebuje zbyt dużo gazu, nasz odcinek Jamału będzie stał pusty. Przepraszam, wróć, będziemy nim importować rosyjski gaz z Niemiec.
Andrzej Szczęśniak
P.S. Boże, miej w opiece Ukrainę.
Za: kierunek chemia.pl
fot. Moscow Times