OpiniePolskaŚwiatOd dialogu do bicia po mordzie

Redakcja2 lata temu
Wspomoz Fundacje

„Nie zamierzamy z nikim prowadzić wojny, nie chcemy wojny, ale jeżeli do nas będą w taki sposób się odnosić, jak to było pod koniec ubiegłego roku i teraz, dostaną w mordę i to bardzo mocno” – powiedział w kwietniu tego roku Aleksander Łukaszenka.

Wtedy uznano to w Polsce za przejaw ekstrawagancji i  nadmiernego wzburzenia. Teraz, z perspektywy półrocza widzimy, że nie były to słowa rzucone ot tak…

Nie ma co ukrywać, akcja przerzucania do nas mas imigrantów z krajów Bliskiego Wschodu jest zorganizowaną operacją białoruskich władz. Wszelkie inne tłumaczenia są niepoważne. Z faktami się nie dyskutuje. Prawdą jest także to, że ta operacja nie dotyka tylko partii rządzącej w Polsce, ale uderza także  w polskie interesy narodowe. Dlatego mimo sympatii do Białorusi nie można tych działań popierać. Można co najwyżej próbować zrozumieć, skąd takie działania się wzięły? Odpowiedzi na to pytanie nasi politycy i dziennikarze raczej nie szukają.

Chyba tylko raz poseł Artur Dziambor z Konfederacji jako jedyny spróbował na to pytanie odpowiedzieć. Podczas dyskusji  w Polsacie (3.10.2021) powiedział, że powodem ataków Łukaszenki na Polskę jest „zaangażowanie prawie wszystkich ugrupowań parlamentarnych – oprócz Konfederacji – we wspieranie białoruskiej opozycji”. Charakterystyczna była reakcja radzącego i pozostałych uczestników dyskusji, którzy uznali to za coś niebywałego. Czy to coś złego? – pytał prowadzący. Dziambor replikował: „Nie mieliście niczego promować, nie mieliście się wtryniać w nieswoje sprawy” – stwierdził Artur Dziambor. Zaatakował go m.in. Piotr Zgorzelski z PSL (niestety), który próbował argumentować, że polskie zaangażowanie na Białorusi wynikało z tego, że „polska mniejszość jest prześladowana”, co – jak wiadomo – jest nieprawdą. „Proszę mi nie przerywać – odpowiedział na to zdecydowanym Dziambor, który zaznaczył, że nie mówił o Andrzeju Poczobucie, ale o „niepotrzebnym wspieraniu opozycji”. „Nic wam to nie da” – podsumował.

Ten przypadek pokazuje jak na dłoni z czym mamy do czynienia – jest to niezdolność tzw. polskiej klasy politycznej do prawidłowej oceny sytuacji, co wynika albo z cynizmu, albo z ignorancji. Jeśli ktoś uważa, że Polska, jak twierdził dziennikarz Polsatu, niczego złego nie robiła, to znaczy, że dyskusja jest niemożliwa. Następstwem takiego myślenia jest niezdolność do przewidywania następstw takiej polityki. A prawda jest taka – że gdyby nie jawna i niejawna akcja wsparcia operacji mającej na celu obalenie Aleksandra Łukaszenki i – w dalszej kolejności – ukrainizacji Białorusi, tzn. reorientacji jej polityki w kierunki antyrosyjskim, nie byłoby obecnie żadnego kryzysu na granicy wschodniej. Unikanie wskazania przyczyn tego kryzysu jest przejawem  zadufania i megalomanii. Przypomina to do złudzenia naiwność i głupotę polityków doby Sejmu Czteroletniego, którzy do tej pory ciągnęli Rosję za ogon, do tej pory ją upokarzali, aż doczekali się interwencji i rozbioru. Kiedy ostrzegał przed taką polityką Stanisław August, uznano to za przejaw słabości  i zaprzaństwa. Dzisiaj uznano by go „za agenta wpływu Putina”, albo wprost za „agenta Rosji”.

Oczywiście żyjemy w innych czasach, ale mechanizmy rządzące polityką są podobne. Jeśli ktoś rzuca sąsiadowi wyzwanie, prowadzi przeciwko niemu kampanię propagandową, dyskredytuje i obraża, wreszcie czynnie wspiera (potajemnie i jawnie) opozycję w tym kraju – musi liczyć się z reakcją. I tak władze w Mińsku bardzo długo tolerowały tego typu politykę, traktując Polskę mimo wszystko jako element równowagi w swoich delikatnych relacjach z Rosją. Ba, nawet nas prawie jawnie wspomagały w obchodzeniu embarga na polski eksport żywności do Rosji. Tolerowały też działalność, nieistniejącego z punktu widzenia tamtejszego prawa, Związku Polaków na Białorusi, kierowanego przez Andżelikę Borys. Nie wchodziły wreszcie w wojnę na polityki historyczne,  koncertując się raczej na szukaniu punktów stycznych (tradycja Wielkiego Księstwa Litewskiego). Tymczasem Warszawa, zamiast kontynuować tę politykę umiaru, uwierzyła, że uda się obalić „reżim Łukaszenki”, że uda się jakiś drugi Majdan. To, że w wyniku  Majdanu ukraińskiego mamy za sąsiada banderowsko-oligarchicznego toksycznego „strategicznego partnera” – to inna rzecz. Jak widać nauka poszła w las.

Takie są fakty. Mimo to nikt w Polsce nie mówi lub boi się mówić, że obecny kryzys na granicy został sprokurowany przez nasze zaangażowanie w wewnętrzne rozgrywki na Białorusi. Jest przyczyna i skutek – taka jest logika polityki. Skądś wzięły się w XVIII wieku rozbiory, skądś brały się sromotne klęski powstań narodowych. My zaś wolimy rzucać gromy na wszystkich, tylko nie potrafimy spojrzeć na własne błędy. I teraz mamy to samo – pseudoanalizy pełne bełkotu i używania na wszystkie strony wyświechtanych tez i sloganów – mają zastąpić realną ocenę sytuacji i zdiagnozowanie przyczyn obecnego kryzysu. Kiedy całą analizę zastępuje powtarzany po sto razy dziennie slogan o „agresywnej polityce Rosji”, to ma się wrażenie jakiegoś obłędu intelektualnego. Wygląda też na to, że w sumie to ci wszyscy „analitycy” są zadowoleni z tego co się dzieje, mogąc triumfalnie zakrzyknąć – A NIE MÓWILIŚMY! Tak samo robią w przypadku Nord Stream II, który sami stworzyliśmy swoją głupią polityką, a teraz krzyczymy na całą Europę – A NIE MÓWILIŚMY!

Jan Engelgard

fot. president.gov.by

Redakcja