FelietonyLepiej zaklinać rzeczywistość, czy ją uznać?

Redakcja3 lata temu
Wspomoz Fundacje

Możemy już dziś wyraźnie dostrzec kontynuację pewnego trendu związanego z dryfem tak hołubionej przez polską klasę polityczną Ukrainy w kierunku ostatecznej politycznej, społecznej i gospodarczej katastrofy. Katastrofy, która sprawia, że trzymanie się z uporem maniaka linii poparcia dla aktualnych władz w Kijowie, wygląda coraz bardziej na aberrację, wyjątkowo dla Polski szkodliwą.

Amerykańsko-niemiecka deklaracja w sprawie zaprzestania dalszych prób blokowania gazociągu Nord Stream 2 doprowadzi po 2024 roku do sytuacji, w której Ukraina może nie tylko stracić kwotę ok. 2 mld dolarów rocznie pochodzącą z opłat za tranzyt rosyjskiego gazu. Może również okazać się w głębokim kryzysie energetycznym. Choć przemysłowy charakter jej gospodarki powoli odchodzi już w przeszłość, to w dalszym ciągu mamy tam do czynienia z istnieniem istotnych, szczególnie w dobie kryzysu, branż przemysłu ciężkiego, maszynowego czy hutnictwa.

Warto zauważyć, że przemysł ukraiński jest skrajnie energochłonny: ilość energii wykorzystywanej do produkcji tej samej wartości PKB jest dwuipółkrotnie wyższa niż w Polsce i prawie trzyipółkrotnie wyższa od niemieckiej. Wyższe ceny zakupu surowców energetycznych oznaczają całkowite załamanie się opłacalności produkcji, a – co za tym idzie – upadek wielu oligarchicznych domen, których właściciele już teraz konsekwentnie wyprowadzają swoje aktywa zagranicę. Podobnie dzieje się z odpływem inwestycji zagranicznych, a już teraz cena gazu dla ukraińskich przedsiębiorstw wzrosła do poziomu niewyobrażalnych dotąd 700 dolarów.

Nietrudno zatem przewidzieć rosnące prawdopodobieństwo całkowitej deindustrializacji kraju. Rosną tymczasem zobowiązania wobec największych kredytodawców, przede wszystkim stawiającego kolejne „transformacyjne” żądania Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Wyprzedaż gruntów rolnych, do której wkrótce ma dojść pod naciskiem międzynarodowych struktur finansowych opóźni jedynie nieznacznie budżetową zapaść Ukrainy. Absurdalność kurczowego trzymania się „sojuszu” z bankrutem za wszelką cenę zauważył, pomimo swych konsekwentnie proukraińskich poglądów, nawet Radosław Sikorski, nawołujący ostatnio do realizmu w sprawie Gazociągu Północnego. Rzecz jasna, nie zauważają jej kreatorzy obecnej, oderwanej od rzeczywistości polityki wschodniej Warszawy, którzy wolą – jak szef MSZ Zbigniew Rau – podpisywać kolejne nic nieznaczące deklaracje o sojuszu i współpracy z Kijowem.

Ukraińska oligarchia, będąca do tej pory nolens volens pewnym stabilizatorem systemu, ma coraz większe kłopoty w wyniku planowej, motywowanej politycznie likwidacji wszelkich więzi łączących gospodarkę ukraińską z Rosją i innymi krajami byłego Związku Radzieckiego. Niedawno okazało się, że kolejnych dwóch ukraińskich miliarderów ma poważne kłopoty za wschodnią granicą; postępowanie karne w związku z bezprawnym przejęciem rafinerii w Krzemieńczuku rosyjska prokuratura wszczęła wobec Igora Kołomojskiego i Giennadija Bogoliubowa.

Wszystkiemu temu towarzyszy coraz głębsze pogrążanie się ukraińskiej polityki w oparach absurdu. Chodzi m.in. o politykę językową, czyli forsowną ukrainizację wszystkich sfer, z oświatą i kulturą na czele. Podejście prezentowane choćby przez zdymisjonowanego niedawno ministra spraw wewnętrznych Arsena Awakowa, który uznawał się za rosyjskojęzycznego ukraińskiego „nacjonalistę” (pomimo ormiańskich korzeni, faktycznie wyjątkowo aktywnie wspierał on najbardziej skrajne formacje neobanderowskie i neonazistowskie), ustępuje założeniu o konieczności całkowitego usunięcia języka rosyjskiego z przestrzeni publicznej. A to oznacza nieunikniony konflikt z ponad połową obywateli ukraińskich, dla których język rosyjski jest językiem codziennej komunikacji i obcowania z kulturą.

Wreszcie, kryzys gospodarczy i kolejne szaleństwa w sferze polityki muszą doprowadzić do dwóch scenariuszy: albo kontynuacji masowej emigracji Ukraińców w różnych kierunkach i przyspieszonej depopulacji kraju; albo przewartościowań politycznych i powrotu do jakiejś formy współpracy z Rosją. Zakładając, że ukraińska klasa polityczna zachowała resztki instynktu samozachowawczego, wypadałoby uznać za bardziej prawdopodobny ten drugi scenariusz. Im szybciej zdadzą sobie z tego sprawę decydenci w Warszawie, tym większa szansa na uniknięcie sytuacji, w której swoiście rozumianą „obroną” Ukrainy zajmować się już będą wyłącznie Polacy, może jeszcze z cierpiącymi na amok rusofobii Litwinami. Ukraińcy za obecność w takim „trójkącie lubelskim” prędzej czy później podziękują.

Mateusz Piskorski

Myśl Polska, nr 33-34 (15-22.08.2021)

Redakcja