Mimo serii porażek w relacjach z naszymi sojusznikami (nadzorcami lub protektorami), w tym zwłaszcza z organami Unii Europejskiej, nasila się w tzw. liberalnych mediach kampania antyrosyjska, a władze popełniają kolejne „błędy” eliminując nasz kraj z kontaktów tej organizacji z Rosją.
Skoro zablokowaliśmy rozpoczęcie rozmów między Brukselą a Moskwą, to tym samym utworzyliśmy drogę dla kontaktów bilateralnych, czyli bez nas. Tracimy na tym nie tylko politycznie, ale przede wszystkim biznesowo, bo wzrastające ceny nośników energii, a zwłaszcza ropy naftowej, a także dodatkowe miliardowe wpływy Rosji ze sprzedaży gazu poprzez Nord Stream 2, zwiększą możliwości importowania tego kraju: inni, którzy nie przeciągali się (z nami) we wrogości do tego kraju, na tym zarobią. My nie.
Oczywiście nikt się nie odważy podliczyć, ile kosztuje polską gospodarkę polityka antyrosyjska: ile stracili producenci jabłek, mięsa i innych towarów, których już nie eksportujemy w wyniku politycznego obłędu, który kieruje politycznym światkiem. Gdyby – podobnie jak w tzw. państwach wysokorozwiniętych – rządził w Polsce lobbing dużych, ale polskich firm, które przemówiłby do rozsądku szafarzom polskiej polityki zagranicznej aby nie była dla nas tak szkodliwa. Skoro jednak polityką wschodnią rządzą u nas: amerykańskie koncerny i ambasada naszego protektora oraz grupka opętanych (autentycznych) rusofobów, wszyscy płacimy i będziemy płacić za ich nadaktywność.
Aby dziś coś znaczyć, trzeba mieć pieniądze, po to aby kupić:
- krajowe media, które będą nienachalnie nas wspierać; a jak się da, to również media zagraniczne,
- ekspertów i naukowców, którzy uzasadnią słuszność naszych działań (najlepiej wszystkich, którzy mają cokolwiek do powiedzenia),
- specjalistów od wizerunku, aby postawili nas w przyjaznym świetle nawet wtedy, gdy będziemy nikczemni lub podli,
- klasę polityczną aby zachowała się wobec nas neutralnie lub nawet korzystnie, choć bez przesady: wystarczy żeby nie przeszkadzała nam działając na zlecenie naszych wrogów, zwłaszcza protektorów i nadzorców.
Oczywiście ani na chwilę nie ośmieliłbym się stwierdzić (nawet bałbym się tak pomyśleć), że użyte tu słowo „kupić” oznacza jakąkolwiek korupcję. Nic z tych rzeczy: żyjemy w świecie liberalnej demokracji, gdzie wszystko jest „produktem” o charakterze rynkowym: trzeba tylko umieć kupić poszukiwane dobro w ten sposób, że sprzedawca nie będzie się wstydzić tego, komu sprzedał swój towar, albo będzie umiał kupić sobie przychylność, gdy będzie się bał ujawnić kontrahenta.
Naszym problemem jest to, że:
- po pierwsze, mamy świadomość nędzarzy, czyli nasze skąpstwo ma pierwotny charakter: biedota nie rozumie, że uzyskanie a zwłaszcza utrzymanie jakiegokolwiek bogactwa drogo kosztuje (nędzarz nie musi się o to martwić),
- po drugie, nasi wrogowie już wykupili sobie usługi chroniące ich stan posiadania a my – gdybyśmy chcieli wejść na ten rynek – musielibyśmy przebić ich cenowo, czyli spotykamy się tu z klasyczną „barierą wejścia”. Część tego rodzaju usług jest dla nas niedostępna, bo bez reszty zostali kupieni również ich oferenci: nasi przeciwnicy nabyli również samych usługodawców, więc oni nie zmienią frontu. Jaki z tego wniosek: trzeba ich wykupić. Przykłady znamy aż nadto dobrze, dotyczy to zwłaszcza zagranicznego rynku medialnego, (który w większości jest kustoszem naszej biedy i słabości),
- po trzecie, Polska władza i nasz biznes ma niekompetentne lub nielojalne „zaplecze” (albo go nie ma w ogóle), przez co boi się podjąć działań na rynkach, które wymagają dyskrecji: wróg kupił sobie media i ekspertów, którzy rzucą się z pazurami, gdy dowiedzą się o naszych działaniach. Przykładów jest aż nadto – wystarczy wspomnieć o lukach podatkowych sprzyjających kilku zagranicznym oligarchiom (tzw. międzynarodowym koncernom), gdzie w obronie tych patologii stają równo wszyscy: od lewicy do prawicy.
Mam tu swoje bogate doświadczenia: przez osiem lat walczyłem z luką w podatku od towarów i usług występującą pod kłamliwą nazwą „odwrotnego obciążenia”, które prawdopodobnie załatwiło sobie swoiste konsorcjum „zagranicznych inwestorów”: przywilej ten wprowadzony był głównie na towary, które oni sprzedawali. Władze, zarówno lewicowe, jak i prawicowe, jednym głosem popierały tę patologię, na której straciliśmy ciężkie miliardy złotych. W jego obronie stali (prawie) wszyscy, a na pewnych uczelniach nawet pisano i obroniono doktoraty, które chwaliły te nonsensy.
O hejcie, szantażach i próbach przekupstwa nie będę wspominać: można na ten temat przeczytać sobie w Internecie. Gdy odmówiłem przyjęcie swoistej łapówki za zmianę poglądów, wypuszczono na mnie nie tylko Gazetę Wyborczą, ale również pospolitych przestępców. Ostatnio udało się zlikwidować te patologie, bo jesteśmy krajem cudami słynącym (wierzymy w opatrzność boską). Czego nie miałem w tej walce? Rzeczy najważniejszej – pieniędzy żeby przekupić moich wrogów.
Tyle refleksji osobistej: teraz czeka nas obrona przez piątą wielką grabieżą, czyli obrona przed „roszczeniami” z tytułu tzw. mienia bezspadkowego. Retoryka wrogów nie jest przesadnie subtelna: straszą nas Rosją, abyśmy musieli dogadać się z naszym protektorem, aby nas obronił. Aby nie stracić owych 300 mld dolarów, musimy dużo zainwestować, a na to potrzeba pieniędzy.
Witold Modzelewski