PublicystykaŚwiatAntybiałoruski amok

Redakcja3 lata temu
Wspomoz Fundacje

Serial konfrontacji Warszawy z Mińskiem trwa konsekwentnie od wielu lat. Trudno oczekiwać, by mogło się to zmienić bez radykalnej reorientacji geopolitycznej władz któregoś z krajów. Mniejszość polska jest w tej grze wyłącznie instrumentem rozgrywanym cynicznie i świadomie przez polskich decydentów.

Działania władz polskich są przy tym funkcją ich statusu wobec ich zachodnich patronów, z dodatkiem miejscowej kresowo-sentymentalnej nadbudowy ideologiczno-emocjonalnej oraz nalotem misjonizmu odgrzewanego w nieświeżym sosie przedwojennego prometeizmu. Warto poświęcić każdemu z tych składników niestrawnej dla Mińska polskiej polityki zagranicznej kilka słów.

Nie ulega wątpliwości, że działania Warszawy wobec Białorusi koordynowane są z przedstawicielami Waszyngtonu, podobnie, jak cała polska polityka wschodnia i – szerzej – zagraniczna. Świadczą o tym akcje podejmowane podczas ubiegłorocznych protestów po sierpniowych wyborach prezydenckich, gdy w Warszawie zawitał ówczesny sekretarz stanu Mike Pompeo, a w tym samym czasie władze polskie podjęły oficjalną ofensywę przeciwko administracji białoruskiej. W kontekście zorganizowanej w przededniu wyborów na Białorusi przez podporządkowaną Waszyngtonowi Służbę Bezpieczeństwa Ukrainy prowokacji mającej na celu pogorszenie relacji białorusko-rosyjskich (skandal z zatrzymaniem najemników pracujących dla rosyjskiej prywatnej firmy wojskowej nieopodal Mińska), staje się oczywiste, że polityka amerykańska wobec Aleksandra Łukaszenki polega na próbach maksymalnego osłabienia jego legitymizacji wewnątrznej i międzynarodowej. W istocie skierowana jest ona przeciwko Moskwie i wiąże się z rozrysowanym jeszcze przez Zbigniewa Brzezińskiego w ramach jego strategii anakondy planem zacieśnienia wokół Rosji kordonu nieprzyjaznych wobec niej państw. Istotnym elementem jej realizacji jest wykorzystanie istniejących podziałów etnicznych, narodowościowych i wyznaniowych do destabilizacji sytuacji w określonych państwach i regionach.

Realizacja instrukcji Waszyngtonu przez Warszawę miałaby miejsce niezależnie od tego, czy znalazłaby jakieś umocowania i argumenty lokalne, polskie. Odbywa się jednak przy większym poparciu społecznym, jeśli uciec się do wątków kresowo-sentymentalnych, dodatkowo oddziałując na emocje zbiorowe za pomocą prostego hasła „naszym dzieje się krzywda”. W ten sposób polskie elity polityczne uzyskują wewnętrzne i zewnętrzne usprawiedliwenie dla działań jednoznacznie wobec Białorusi wrogich, a tym samym sprzecznych z obiektywnym interesem Polski i polskiej mniejszości w tym kraju.

Argumentacja tego rodzaju jest szczególnie wyraźna w przypadku obecnej ekipy rządzącej, z chęcią odwołującej się do romantycznego pojmowania tożsamości polskiej, zakorzenionego w micie kresowym. Mit ten wiąże się nierozerwalnie z postawą jednoznacznie antyrosyjską, utrwalaną przez pokolenia od epoki zaborów; jak pisze Jan Sowa, „Panowanie Rosjan nad gigantycznymi obszarami dawnej Rzeczypospolitej wywoływało szczególnie silny sprzeciw z dwóch powodów. Przyczyniło się przede wszystkim do klęski polskiego projektu kolonialnego, w którym Rzeczpospolita przez niemal dwa wieki rywalizowała właśnie z Moskwą o imperialne panowanie nad terenami położonymi mniej więcej między Bugiem a Dnieprem. Ponieważ ekspansja na wschód stanowiła fundamentalny imperatyw sarmackiej ideologii, wydarzenia, które nie tylko zatrzymały tę ekspansję, ale w rodzaju podmuchu powrotnego przyniosły panowanie głównego konkurenta i przeciwnika w tej ekspansji nad terenami rdzennie polskimi, oznaczały dobitną klęskę całego projektu państwowego i narodowego” (Jan Sowa, „Fantomowe ciało króla. Peryferyjne zmagania z nowoczesną formą”, Kraków 2011, s. 466). Fakt przynależności

Białorusi do cywilizacyjnej, językowej, ekonomicznej, a przede wszystkim politycznej i militarnej wspólnej przestrzeni z Rosją, jej udziału w projektach integracji eurazjatyckiej budzi zatem atawistyczną, instynktowną reakcję polskiej klasy politycznej, roszczącej sobie nie znajdujące oparcia w realnym potencjale prawo do kontrolowania, recenzowania i transformowania obszarów dawnych Kresów. Ten właśnie sentymentalny fundament legł u podstaw wylansowanej przez sanacyjny wywiad wojskowy doktryny prometeizmu, znajdując następnie kontynuację w publicystyce paryskiej „Kultury”, by na koniec stać się ukrytym kamieniem węgielnym ideologicznej nadbudowy polityki wschodniej III RP.

Do misjonizmu romantycznego dołączył ponadto misjonizm współczesny, liberalno-demokratyczny. To właśnie tego rodzaju retoryka okazała się dominująca w działalności środowisk kreujących w dużej mierze politykę Warszawy wobec Mińska, skupionych wokół Agnieszki Romaszewskiej-Guzy i jej kanału Biełsat oraz innych, pomocniczych inicjatyw. Wpływ tej grupy okazał się na tyle istotny, że próba jej marginalizacji w polskiej polityce wschodniej stała się jedną z przyczyn dymisji ministra spraw zagranicznych Witolda Waszczykowskiego, który – podobnie, jak kilku innych przedstawicieli obozu rządzącego – w pewnym okresie zdawał się skłaniać ku dialogowi z białoruskimi władzami, choć argumentem była tu błędna kalkulacja oparta na założeniu, że w ten sposób uda się zwiększyć dystans Mińska wobec Moskwy.

Przypomnijmy, że w kolejnej odsłonie konfliktu wypowiedzianego przez Warszawę Białorusinom określoną rolę odegrała lansowana przez Instytut Pamięci Narodowej narracja historyczna, która – choć nie spotyka się z jednoznaczną akceptacją nawet w Polsce – została eksportowana do środowisk polskich na Białorusi. To właśnie bowiem wychwalanie Romualda Rajsa i innych tzw. żołnierzy wyklętych, uznawanych nie bez przyczyny przez wielu Białorusinów za zbrodniarzy i przestępców, stało się tym razem zapalnikiem polsko-białoruskiego konfliktu, w którym instrumentalnie po raz kolejny wykorzystano białoruskich Polaków.

„Romuald Rajs w rzeczywistości zajmował się ludobójstwem ludności białoruskiej na Białostoczczyźnie. Spalono pięć wsi, a 79 osób zostało zamordowanych przez jego podwładnych. Dlatego dla nas, Białorusinów, gloryfikacja tego tzw. żołnierza wyklętego jest absolutnie nie do przyjęcia i nie mieści się w żadnych ramach. Tym bardziej, gdy uczestniczy w tym rosnące, młode pokolenie. Jeśli nie będziemy uczyć się na historii, to jej błędy powtórzymy na innym poziomie. To nadzwyczaj groźne i niebezpieczne na terytorium naszego kraju. Niedopuszczalny jest ponadto udział w tym wszystkim polskich dyplomatów. To kompletny brak zrozumienia przez nich specyfiki kraju, w którym pracują. To brak szacunku dla jego historii i wydarzeń związanych z dziejami narodu białoruskiego” – powiedział rektor prezydenckiej Akademii Zarządzania w Mińsku, historyk prof. Wiaczesław Daniłowicz.

W komunikacie prasowym Prokuratury Generalnej dotyczącym zatrzymania Andżeliki Borys, Andrzeja Poczobuta i innych działaczy kojarzonych z mniejszością polską czytamy, że sprawa ma związek z zarzutami z art. 130 białoruskiego Kodeksu karnego (umyślne działanie mające na celu podżeganie do waśni na tle narodowościowym oraz propagowanie nazizmu). „Obywatele podający się za działaczy Związku Polaków na Białorusi w okresie od 2018 roku do momentu zatrzymania, na terenie miasta Grodna i innych miejscowości obwodu grodzieńskiego zorganizowali szereg nielegalnych imprez masowych z udziałem nieletnich, na których gloryfikowano członków antyradzieckich band działających w okresie Wielkiej Wojny Ojczyźnianej i po jej zakończeniu. Oddziały te dokonywały grabieży i zabójstw na ludności cywilnej Białorusi, niszczyły jej mienie. Działania zatrzymanych nosiły znamiona rehabilitacji nazizmu oraz usprawiedliwiania ludobójstwa narodu białoruskiego”.

Ocena tych przepisów i zasadności ich wprowadzenia to odrębna kwestia. Należy jednak zakładać, że ich obowiązywania świadomi byli organizatorzy i ewentualni inspiratorzy obchodów tzw. dnia żołnierzy wyklętych na Białorusi. Tym samym, świadomie narażali nie tylko siebie na konsekwencje prawne, ale również całą mniejszość polską, także tych jej przedstawicieli, którzy z tradycją „wyklętych” nie chcą mieć nic wspólnego, na utratę zaufania i dystans ze strony przygniatającej większości Białorusinów.

Zapewne w niezamierzony i nieco infantylny sposób, fakt instrumentalizacji mniejszości polskiej w działaniach przeciwko władzom białoruskim potwierdził w swoim liście – skardze do Joe Bidena prezydent Andrzej Duda. Czytamy tam, że Duda uznaje miejscowych Polaków za „członków białoruskiego społeczeństwa, powiązanych z transatlantyckimi instytucjami demokratycznymi” (oryginał listu zawiera następującą, błędną pisownię w języku angielskim: „members of the Belarusians society with links to the transatlantic democratic institutions”, zob. prezydent.gov.pl).

W ten sposób głowa państwa polskiego publicznie przyznaje, że – biorąc pod uwagę aktualną konfrontację geopolityczną i niezaprzeczalny fakt, iż Białoruś należy do konkurencyjnego wobec „transatlantyckiego” bloku militarno-politycznego – Duda deklaruje otwarcie, że traktuje ich jako potencjalną „atlantycką” piątą kolumnę na terytorium przeciwnika. Z pewnością tego rodzaju oświadczenia mniejszości polskiej na Białorusi nie pomogą. Podobnie zresztą, jak histeria przygniatającej większości polskiej klasy politycznej, czego najlepszym dowodem jest przyjęta przez Sejm przez aklamację 30 marca uchwała potępiająca władze białoruskie za rzekome represje wobec Polaków. Na marginesie, gdyby któremukolwiek z polskich polityków faktycznie zależało na pomocy aktywistom zatrzymanym na Białorusi, już dawno pojechałby do Mińska i prowadził nieformalne rozmowy z Białorusinami w tej sprawie. Cel jest tu jednak całkiem inny.

Reakcja białoruska na zachowanie Warszawy była nietrudna do przewidzenia. Publicysta prorządowego portalu sb.by Andriej Mukowozczik tak skomentował list polskiego prezydenta za ocean: „Obraziliśmy im ich ‘borysów-poczobutów’. Zatrzymano ich za naruszenie obowiązującego białoruskiego (nie polskiego! nie europejskiego!) prawa – i wszyscy to wiedzą. A co zrobił, groźnie marszcząc brwi, Andrzej Duda? ‘Napisał list w sprawie sytuacji Polaków do prezydenta Stanów Zjednoczonych Joe Bidena’. Pewnie jeszcze ukłonił się w pas na dołączonej fotografii, jak uczył go jeszcze Trump. I prosił: demokraci, ratujcie swoich lokajów, przecież to wy kazaliście nam szczekać!”.

Poza kpinami i widocznym niesmakiem, białoruska reakcja nastąpiła też w wymiarze bardziej namacalnym i potencjalnie dla wielu w Polsce bolesnym. Prezydent Aleksandr Łukaszenko podpisał dekret pozwalający na wprowadzenie zakazu importu towarów i usług produkowanych i świadczonych przez osoby fizyczne i firmy z krajów, które zastosowały jakiekolwiek sankcje wobec obywateli i firm białoruskich.

Mateusz Piskorski

 

Redakcja