7 listopada prezydent Aleksandr Łukaszenko dokonał uroczystego otwarcia Białoruskiej Elektrowni Jądrowej znajdującej się nieopodal Ostrowca w obwodzie grodzieńskim. Jest to pierwszy tego typu obiekt na Białorusi, który przez lata wywoływał spory i kontrowersje, przede wszystkim z sąsiednią Litwą.
Jego oddanie do użytku radykalnie zmienia geopolityczny i geoekonomiczny układ sił w regionie. Świadczy też o efektywności gospodarczej białoruskiego modelu zarządzania: przypomnijmy, że w wielu krajach, w tym Polsce, o energetyce jądrowej co najwyżej mówi się w kontekście dalekosiężnych planów.
Jak zauważa rosyjski analityk Borys Marcinkiewicz, redaktor naczelny portalu geoenergetics.ru, można współcześnie mówić o geoenergetyce, jako odrębnej subdyscyplinie geopolityki, choć niektórzy uznają, że jest to część geoekonomii. W Polsce jednak dominuje dotychczas pojmowanie tego terminu jako obszaru energetyki geotermalnej, stąd subdyscypliny geopolityki w praktyce się nie dostrzega. A szkoda, bo warto byłoby rozpatrywać szereg procesów dotyczących strategii energetycznych, pokładów źródeł energii, dystrybucji i sieci przesyłowych w kontekście szerszego tła geopolitycznego, do czego zresztą niektóre kręgi w Polsce często nawołują, ale czego w sposób rzeczowy nie potrafią robić, ograniczając się do rytualnych stwierdzeń o wykorzystywaniu karty surowcowej i energetycznej w polityce zagranicznej niektórych państw. Postarajmy się, wbrew temu, rozważyć inwestycję w Białoruską Elektrownię Jądrową (BEJ) z tego właśnie punktu widzenia, bo prowadzić może to do ciekawych wniosków, także dla Polski.
BEJ ma tak naprawdę ruszyć pełną parą w przyszłym roku. Docelowo uruchomione zostać mają dwa bloki, każdy o mocy 1190 MWt. Ich konstrukcja opiera się na rosyjskim projekcie WWER-1200, najnowszym z rozwiązań, stosowanym nie tylko przy budowie elektrowni w samej Rosji, ale również sprzedawanym i instalowanym przez Rosjan w takich krajach, jak Turcja czy Indie. Technologia ta oceniana jest jako bezpieczna, co było szczególnie ważne dla strony białoruskiej; Białorusini mają jeszcze w pamięci katastrofę czarnobylską z 1986 roku, która najbardziej dotkliwa okazała się właśnie dla nich.
Białoruska elektrownia jest przykładem ścisłej współpracy Mińska z Moskwą. W jej otwarciu uczestniczył nie tylko prezydent Łukaszenko, ale także sekretarz Państwa Związkowego Białorusi i Rosji Grigorij Rapota, dyrektor generalny rosyjskiej państwowej korporacji „Rosatom” Aleksiej Lichaczew oraz ambasador Federacji Rosyjskiej w Białorusi Dmitrij Miezencew. Wykonawcą inwestycji była jedna ze spółek-córek „Rosatomu” „Atomstrojeksport”. Budowa elektrowni sfinansowana została przede wszystkim z kredytu w wysokości 10 mld dolarów, który na mocy porozumienia międzyrządowego Rosja przyznała stronie białoruskiej.
Jego spłata ma się rozpocząć dwa lata po pełnym uruchomieniu elektrowni, czyli w 2023 roku, a oprocentowanie roczne jest wyjątkowo atrakcyjne i wynosi 3,1%, podczas gdy stawka refinansowania ustalona obecnie przez Centralny Bank Rosji to 4,5%. Spłata kredytu i tak będzie jednak stosunkowo kosztowna i wyniesie około 310 mln dolarów w skali rocznej, co przy białoruskim PKB rzędu 600 mld dolarów nie jest kwotą małą. W przypadku trudności ze spłatą zobowiązania przewidziano możliwość przejęcia elektrowni przez „Rosatom”, co jednak jest mało prawdopodobne, zważywszy na fakt, że i tak największymi odbiorcami energii będą podmioty z białoruskiego sektora publicznego.
Od samego początku budowy elektrowni w Ostrowcu zdecydowanie występowała przeciwko niej sąsiednia Litwa, zwracając uwagę na jej lokalizację, zaledwie ok. 50 km od Wilna. Po uruchomieniu elektrowni władze litewskie nie tylko same zaprzestały importu energii elektrycznej z Białorusi, ale zaapelowały też o to do innych krajów Unii Europejskiej. Nie było to stanowisko zbyt logiczne. Litwa, podobnie jak Łotwa i Estonia, w dalszym ciągu wchodzą do sieci elektroenergetycznej obszaru poradzieckiego. W 2001 roku powstał system krążenia energii BRELL (Białoruś-Rosja-Estonia-Łotwa-Litwa), który jest jedną z największych struktur tego rodzaju w Europie.
Pomimo deklaracji ze strony Komisji Europejskiej, kraje bałtyckie nadal w pełni zależą od tego systemu, choć zapowiedziały wyjście z niego w 2025 roku. Oficjalnie UE ogłosiła powstanie sieci BALTSO, która ma obejmować wspomniane trzy kraje bałtyckie, jednak w rzeczywistości jest ona po prostu częścią BRELL, a Brukseli chodziło bardziej o umożliwienie w ten sposób połączenia za tym pośrednictwem dwóch innych istniejących systemów – NORDELL (kraje skandynawskie ze wschodnią, wyspiarską częścią Danii) i UCTE (Europa Środkowa, w tym Polska, z kontynentalną częścią Danii).
Zainwestowano przy tym w podmorską linię energetyczną pomiędzy Estonią a Finlandią oraz Litwą a Szwecją. Przygotowywane jest połączenie Litwy z Polską, tzw. most elektroenergetyczny. Tym samym w istocie system BRELL połączony został z kluczową siecią Europy Środkowej. Dla krajów bałtyckich w kontekście BEJ kluczowy jest jednak inny problem. Infrastruktura sieci BRELL powstawała jeszcze w warunkach istnienia Związku Radzieckiego i nie przewidywała połączenia pomiędzy Białorusią a Łotwą (i tym samym Estonią). Te ostatnie republiki otrzymywały energię albo z Rosji, albo z kierunku południowego, przez Litwę. Brak systemu takich połączeń wzmacnia dziś nieco pozycję przetargową Wilna, jednak nie wolno przy tym zapominać, że wszystkie trzy państwa bałtyckie, pomimo topniejącej liczby mieszkańców i niemal całkowitego braku większych obiektów przemysłowych, cierpią na wzrastający deficyt energii elektrycznej, którą muszą importować.
Zamykane są zresztą nieremontowane od lat elektrownie, jak na przykład zaopatrująca do niedawna w 25% wykorzystywanej energii elektrycznej w Estonii, elektrownia wodna na rzece Narwie znajdująca się na terenie obwodu leningradzkiego. BEJ jest właściwie jedyną alternatywą zaopatrzeniową dla Łotwy i Estonii. Litwa liczy na inne kierunki importu: przypomnijmy, że warunkiem jej członkostwa w UE było całkowite wygaszenie Ignalińskiej Elektrowni Jądrowej, która swego czasu zaopatrywała Litwinów w 90% energii elektrycznej.
Antybiałoruskie nastroje w UE, wywołane kampanią przeciwko Łukaszence po sierpniowych wyborach prezydenckich, wykorzystane zostały przez Wilno do przekonywania innych krajów europejskich o „złym pochodzeniu” energii elektrycznej z BEJ. Na początek do bojkotu białoruskiej produkcji atomowej przyłączyły się Łotwa i Estonia. Było to działanie raczej symboliczne, bo przecież już wcześniej Litwini zablokowali możliwość tranzytu energii do nich z Białorusi przez swoje sieci przesyłowe.
Kampanię poparła również Polska, choć też ma to wymiar na obecnym etapie symboliczny. Dodatkowo przedstawiciele litewskiego rządu oświadczyli, że embargo na białoruską energię dotyczyć będzie również jej reeksportu przez Rosję, choć nie wyjaśnili w jaki sposób będą w stanie odróżnić pochodzenie prądu przesyłanego przez wschodniego sąsiada. Oficjalna argumentacja przeciwko BEJ oparta jest na powtarzaniu tezy o zagrożeniu, jakie stanowi ona dla mieszkańców Wilna i okolic, a to z kolei wynikać miałoby z rzekomej nieodpowiedzialności władz białoruskich oraz zagrożeń związanych z zastosowaną technologią. Na nic nie zdały się w tym przypadku kontrargumenty mówiące o nikłym wpływie systemu politycznego na energetykę jądrową oraz pozytywne oceny projektu „Rosatomu” przez Międzynarodową Agencję Energii Atomowej i inne międzynarodowe struktury oceniające poziom bezpieczeństwa elektrowni.
Paradoks polega na tym, że władze białoruskie od samego początku realizacji projektu, a nawet w fazie jego planowania, wskazywały, że inwestycja ma pozwolić Białorusinom na częściowe uniezależnienie się od dostaw rosyjskiego gazu, ropy i węgla, zwiększając tym samym niezależność energetyczną kraju. Możemy wprawdzie uznać, że przecież „Rosatom” to również rosyjski podmiot państwowy, jednak – podkreślmy – faktycznie w wielu przypadkach konkurujący z „Gazpromem”, z którym ma jednoznacznie sprzeczne interesy. „Białoruś potrzebuje taniej energii, która pozwoli jej uwolnić się od naftowej i gazowej zależności od Rosji. Z tych powodów jestem za BEJ” – powiedział niedawno daleki od rosyjskich sympatii obecny weteran opozycji, a przed 1994 rokiem przywódca Białorusi Stanisław Szuszkiewicz. Sam Aleksandr Łukaszenko argumentuje, że BEJ pozwoli na uniezależnienie cen na energię elektryczną od corocznych niemal konfliktów z „Gazpromem” dotyczących cen zakupu rosyjskiego gazu: „Energii elektrycznej nam teraz wystarczy.
Nasi protestujący płaczą, że nie będzie co z nią zrobić. Słuchajcie, jak to nie będzie? Powinniśmy zbudować jeszcze jedną taką elektrownię, żeby zerwać z zależnością od paliw kopalnych”. Szef Akcji Wyborczej Polaków na Litwie, poseł do Parlamentu Europejskiego i wiceprzewodniczący jego grupy bilateralnej ds. kontaktów z Białorusią Waldemar Tomaszewski, choć jako lider partii szczególnie silnej na Wileńszczyźnie nie należał do entuzjastów budowy elektrowni po białoruskiej stronie granicy, przyznawał jednak, że – skoro już ona powstała – warto prowadzić dialog i rozwiewać wszelkie wątpliwości z władzami Białorusi. Jego głos na Litwie jest jednak raczej odosobniony.
Trudno znaleźć racjonalne – ekonomiczne i ekologiczne – argumenty litewskich i innych przeciwników powstania i funkcjonowania BEJ. Skoro ich nie ma, warto zastanowić się nad argumentami z punktu widzenia Litwy pozaracjonalnymi: ściśle związanymi z geoekonomią a nawet geopolityką. Kluczowy z nich dotyczy interesów Stanów Zjednoczonych w regionie. Warto przypomnieć, że obecnie dwie z kilku wiodących firm świata związanych z cywilną energetyką jądrową kontrolowane są przez kapitał amerykański. Pierwsza – GE Hitachi Nuclear Energy, wchodząca niegdyś w skład japońskiego koncernu o tej nazwie, weszła w strategiczny sojusz z amerykańską korporacją General Electric i przeniosła swoją siedzibę do Waszyngtonu, a druga to amerykański gigant Westinghouse. W interesach obu działają potężne grupy lobbystyczne mające dostęp do administracji amerykańskiej, niezależnie kim jest aktualny lokator Białego Domu. Po ekspansji na rynku gazowym w Europie Środkowej i Wschodniej przychodzi kolej na ekspansję na rynku energii jądrowej.
Walka z wpływami „Rosatomu” ma być częścią tych działań. Przy okazji chodzi o wywieranie ekonomicznego nacisku na władze w Mińsku: tu cel jest oczywisty – powtórzenie próby inspirowanej zewnętrznie zmiany władzy, która jak na razie nie zakończyła się powodzeniem. Białoruś jako kraj eksportujący energię jądrową nie jest zatem tzw. Zachodowi potrzebna. Potrzebni są za to tacy klienci, jak Polska, która piórem Piotra Naimskiego podpisała niedawno umowę wiążącą nas na przyszłość w tej sferze z Amerykanami.
Mateusz Piskorski
Fot. president.gov.by
Myśl Polska, nr 47-48 (22-29.11.2020)